Mieliśmy w operetce swoich ulubieńców, więc przede wszystkim pierwszego komika, który urządzał kawały i lokalizował wszystko greckie, tyrolskie, wiedeńskie czy japońskie, i przerabiał na lwowski styl, czym dusze lwowskie doprowadzał do upojenia. Oczkiem w głowie nas wszystkich była jednak primadonna. Kochaliśmy się w niej wszyscy na zabój, aktoreczka zaś była bardzo sprytna, bo znając dobrze wybuchowy temperament i niezwalczoną potęgę galerii, „trzymała” z nami stale, wywoływana po dwadzieścia razy, przesyłała nam ręką całusy, któreśmy chwytali roześmianymi oczyma. Biada teatrowi, który by chciał jej wyrządzić krzywdę; teatr o tym prawdopodobnie ani myślał, ale na wszelki wypadek wiedzieliśmy jedno, że gdyby tak było; to zawalimy galerię. Aktorce tej służyło uczciwie i poczciwie kilkaset serc, pełnych rzewnej dla niej miłości; entuzjazm nasz dostawał czasem nagłego pomieszania zmysłów, ponieważ jednak kochaliśmy się wszyscy bez wyjątku, więc zespoleni uczuciem tej straszliwej miłości, dawaliśmy jej wyraz zgodny i potężnie wrzaskliwy. Jeden pracował dla drugiego, a wszyscy dla wszystkich, pracu jąć klaskaniem tak, że ręce puchły. I było dobrze.
Z uśmiechem politowania wyczytaliśmy dnia jednego, że wystąpi nowa primadonna. Trochę z politowaniem, a trochę z irytacją, wydawało się nam bowiem nieco obelżywym, ze teatr zapowiada nową primadonnę bez porozumienia się z nami. A nam po co nowa primadonna? Mamy swoją i koniec. I jeśli ta nowa, pewnie jeszcze zielona, zechce tamtej „naszej” robić jakie wstręty, to lepiej, aby się była nie rodziła.
W wielkim podnieceniu zatłoczyliśmy galerię owego wieczora, kiedy się rodziła nowa primadonna. W powietrzu była elektryczność, a źli chłopcy, krzywdy cudzej niepomni, mieli tylko jedno tajone pragnienie, aby się ta nowa „sypnęła”.
Dech nam zaparło, kiedy się ukazała. Chude niewieście ciało z bardzo przyjemnie uśmiechniętą gębą. Tremę ma, nie daj Boże. W sercach naszych, w gruncie poczciwych zaczyna się mieszać odrobina współczucia ze zgrozą. Nikt tego jednak po sobie nie pokazał, czekają wszyscy jak tam będzie z głosem.
O, co to jest? Głóg srebrzysty, dźwięczny i miły. Na galerii poruszenie, bo galeria jest sprawiedliwa; będzie stroić dla utrzymania konsekwencji przez czas niejaki rozmaite małpie miny, ale niesprawiedliwej krzywdy nikomu nie wyrządzi. Galeria jednak jest pełna rezerwy i nie wydaje sądów pośpiesznych, dlatego po pierwszym akcie parter bardzo żywo klaszcze, a galeria skąpo.
„Nasza” primadonna, niewiasta zawsze słodko na fizjognomii uśmiechnięta, ale w przepaścistej aktorskiej duszy zapewne bardzo chytra, rozgrywa wielką grę: nagle zjawia się w antrakcie w aktorskiej loży i patrzy słodkim wzrokiem ku galerii. Och! Galeria czyta w tym spojrzeniu: „Drogie chłopaki, czy mnie zdradzicie?” — Jako żywo, nie! Nagle zrywa się tajfun i wprawia cały teatr w popłoch; to straszliwa owacja na cześć bezrobotnej primadonny, która posyła nam całusa i sprowokowawszy hecę, znika z loży. Ale co to biedactwo, ta nowa musiała przecierpieć za kulisami, o tym żaden bęcwał, żaden matoł nie pomyślał. Bóg ją jednak dziwnie nagrodził, odebrawszy nam rozum i pomieszawszy języki nasze. Po trzecim akcie nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo skąd nastąpiła na galerii nagła zmiana; połowa galerii wyła na cześć dawnej, a druga połowa, upodobawszy sobie nową śpiewaczkę, rzuciła bez ceremonii w proch dawne sentymenty i na burzliwym wrzasku, jak na wichrze, wyniosła nowe bóstwo pod niebiosy. Harmider się zrobił niebywały i z porządnej dotąd galerii jeden wielki się uczynił kryminał. Chłopaki skakały sobie do oczu jak koguty, tupały, grzmiały i wyły. Musiało się to podniecenie udzielić i dystyngowanej części teatru, bo i na parterze był wcale miły wrzask i klaskanie.
Był to smutny początek wojny smętnej, bratobójczej i długotrwałej. Zgoda umarła. My mieliśmy swoje bóstwo, inne bałwochwalcy miały swoje; to jedna, to druga donna ukazywały się w pustej loży, aby wywoływać na swoją część harmider; ponieważ dość trudno jest walczyć wrzaskiem, bo wrzask, nie mogąc przeciwnikowi podbić oka albo wyrwać garści włosów z czupryny, był bronią mizerną, więc po daremnej walce na wytrzymałość płuc, ciskał się jeden zwierzak na drugiego, chcąc mu wybić z serca, sądząc zaś po kierunku uderzeń, z głowy przede wszystkim, „jego” primadonnę, aby tam uczynić miejsce dla swojej. Ponieważ przeciwnik miał ten sam zamiar, kończyło się na tym, że po kilku tygodniach można było wydartymi z młodych łbów włosami wypychać materace dla połowy miasta. Doszło do tego, że obie, zapewne mocno nawzajem kochające się panie, przestały się zjawiać w łoży, bo im pewnie zabroniono. Nie można nieopatrznie drażnić ludu, bo łatwo było o rewolucję.