Dzięki kasynom całe śródmieście znowu pachniało forsą. Uttleyowi dobrze się
powodziło, podobnie jak wielu innym miejscowym biznesmenom. Co dziwne,
najpierw Indianie Chippewa brali kasę, a pieniądze później przepływały dalej. Znałem
tu mnóstwo ludzi, którzy musieli bardzo się natrudzić, by się z tym uporać.
Gdy wszedłem, Uttley rozmawiał przez telefon. Pomachał mi i gestem zaprosił,
żebym usiadł w wielkim, wyściełanym fotelu dla gości. Gabinet był dokładnie w stylu
Uttleya: biurko, na którym mógłby wylądować samolot, obrazy w ramach
przedstawiające ogary i jeźdźców szykujących się do polowania na lisa, dziesięć albo i
więcej egzotycznych roślin doniczkowych, które zawsze opryskiwał wodą z
maleńkiego rozpylacza. „Jerry, ten numer nie wyjdzie i dobrze o tym wiesz - mówił do
telefonu. - Musisz solidnie nad tym popracować, dopiero potem pogadamy”.
Zakrywając mikrofon dłonią, pokręcił teatralnie głową i uniósł wysoko brwi.
- Już kończę - szepnął.
Wziąłem leżącą na biurku piłkę do bejsbola i przeczytałem kilka autografów.
Odruchowo obróciłem ją w palcach do chwytu „na cztery szwy”, przygotowując się do
rzutu na drugą bazę.
- Okej. - Odłożył słuchawkę i zatarł dłonie. - Jak ci leci?
- Nie narzekam - odparłem.
- Niewiele by ci dało narzekanie, co?
- Tej nocy miałem ciekawy telefon.
Zdałem mu relację, a on gapił się na mnie z otwartymi ustami.
- Powiedziałeś o tym szefowi Mavenowi? - zapytał.
- Jeszcze się z nim nie widziałem. Postanowiłem najpierw wpaść do baru i
sprawdzić, czy barman zapamiętał coś z poniedziałkowej nocy.
- Pewnie nie zapamiętał.
- No nie.
- Cóż. Nie wiem, co powiedzieć. Iść z tobą na posterunek?
- Nie musisz. Zaraz zajrzę do Mavena.
- On zachowuje się czasem... jak choleryk.
- Właściwe określenie.
- Och, a przy okazji, czy mógłbyś wyświadczyć mi przysługę?
- Jaką?
- Pani Fulton bardzo by chciała porozmawiać z tobą. Najszybciej jak to
możliwe.
Udało mi się ukryć zdziwienie.
- Sylvia Fulton chce się ze mną widzieć?
- Nie, nie. Theodora Fulton, matka Edwina. Przyjechała wczoraj z Grosse
Pointe. Zostanie u nich kilka dni.
- Dlaczego chce się ze mną zobaczyć?
- Martwi się o syna. Uważa, że potrafisz mu pomóc.
- Czego konkretnie ode mnie oczekuje?
- Pani Fulton to wspaniała, wiekowa dama, Alex. Może trochę ekscentryczna.
No cóż, tylko bogaci ludzie są ekscentryczni, a wszyscy inni? Po prostu szajbnięci.
- Zauważyłem.
- W każdym razie jest bardzo opiekuńcza w stosunku do swojego syna.
Przyjechała natychmiast, jak tylko dowiedziała się, co się stało. Chyba uważa, że
Edwinowi coś może grozić.
- W takim razie nie powinienem jej mówić o naszym przyjacielu-zabójcy, co?
- Znajdę sposób, aby pominąć to w naszej rozmowie - obiecał. - Alex, muszę cię
ostrzec. To bardzo wrażliwa osoba. Łatwo ulega emocjom. Zupełnie inaczej patrzy na
świat niż my. Chce porozmawiać z tobą o swoim śnie.
- Jakim śnie?
- Śniło się jej to, co zdarzyło się w sobotnią noc. Bardzo się tym przejęła, Alex.
Uważa, że Edwin jest następny na liście.
- Poważnie?
- Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Wiem tylko tyle, że kiedy staliśmy
na tamtym parkingu, matka Edwina była w Grosse Pointe, czterysta kilometrów stąd.
I to się jej przyśniło. Widziała to, Alex. Nie wie, kto to zrobił, ale widziała miejsce
zbrodni.
- Co? Chcesz powiedzieć, że...
- Krew, Alex. Mówi, że widziała w swoim śnie krew.
Rozdział 5
NIE BYŁ TO NAJLEPSZY DZIEŃ NA SPACER NAD RZEKĄ, ale wolałem to niż spotkanie z
Mavenem. Poszedłem alejką przez Locks Park, patrząc na pustą, zimną wodę. Żaden
frachtowiec nie płynął w stronę śluz. Żadnych małych łódek. Żadnego znaku życia.
Alejka skręcała na wschód, prosto do wyjścia z parku i trawnika przed
gmachem sądu. Stały na nim dwa posągi: wielkiego żurawia z legend Ojibwa, który
wylądował nad rzeką i przyniósł tu Indian, i wilczycy, karmiącej Romulusa i Remusa.
Jeżeli miała jakiś związek z miastem Sault Ste. Marie, ja nic o tym nie wiedziałem.
Budynek magistratu znajdował się bezpośrednio za sądem - brzydki, zwykły,
wielki sześcian z cegły szarej jak listopadowe niebo. Swoją siedzibę miały w nim
policja Soo i Biuro Szeryfa Hrabstwa, mieścił się tam też areszt z małym
spacerownikiem dla więźniów. Ot, klatka o boku długości mniej więcej sześciu
metrów, ze stołem piknikowym pośrodku, ogrodzona jeszcze jednym płotem z