Omijając następne skrzynki, szedłem
za Muriel, która tymczasem dotarła prawie do końca drogi.
Drzwi za nami otworzyły się gwałtownie i wypadła przez nie
wyjąca hałastra, ale nie zadaliśmy sobie już trudu, by się obejrzeć.
Natomiast zwolniłem tempo, odpinając po drodze kaburę.
Muriel rzuciła się do drzwi. Uderzyła w nie całym ciałem, tak
bardzo pragnęła znaleźć się za progiem. Łkała. Złapała pionowe
uchwyty i pociągnęła je ku sobie. Drzwi ani drgnęły. Wydała okrzyk
zawodu. Ponowiła próbę, szarpiąc z całej siły, aż skrzydła zatrzęsły
się w ościeżnicy. Nic z tego.
Obejrzała się przez ramię.
— Są zamknięte na klucz, Hoke! — prawie krzyknęła. —
O mój Boże, są zamknięte na klucz!!!
Zatrzymałem się i odwróciłem do zbliżającego tłumu, wycią-
gając pistolet z kabury płynnym szybkim ruchem.
— Wiem — powiedziałem.
27
Wpatrywała się we mnie, jakbym w końcu dostał fioła, i chyba
mój ponury uśmiech potwierdził jej podejrzenia.
— Jesteśmy w pułapce — wydyszała z niedowierzaniem.
— Oni też — zauważyłem, skinieniem głowy wskazując od-
działek Czarnych Koszul. Faszyści zaczęli zwalniać do spacero-
wego tempa, uświadomiwszy sobie nasze położenie.
Zapewne większość była już na pomoście — paru chyba nadal
pokonywało schody, ale niebawem mieli dotrzeć na miejsce —
a ich wyniszczone chorobą twarze wypełniało znużenie i triumf.
Niektórzy chwiali się na nogach, inni wspierali się na swoich kum-
plach; jeden czy dwóch łapało się balustrady, oddychając łapczy-
wie. Ta marna banda chorych fanatyków, przepełniona nadzieją
(chociaż złudną), powiększała się. Sunęli ostrożnie przed siebie.
Zatrzymali się jak wryci na widok mojego browninga. Wycelowali
we mnie ze swoich pistoletów i karabinów.
Uzbrojoną dłonią wskazałem Muriel i powiedziałem:
— Martwa wam się nie przyda. Ja też nie.
Nawet najbardziej tępy spośród nich zrozumiał w czym rzecz.
Szurające buty wrosły w pomost.
— Nie strzelać.
Łatwo poznałem słaby, cienki głos, ale nie wiedziałem, czy
Hubble mówi do mnie czy do swojej zbieraniny.
— Teraz ich mamy, nie mogą uciec.
Tłum rozsunął się na boki, przepuszczając przywódcę Czarnych
Koszul. McGruder i jeszcze jeden faszysta podtrzymywali go za
łokcie. Byłem bardzo zadowolony. Hubble na pomoście. O to prze-
de wszystkim chodziło.
Muriel odsunęła się od zamkniętych drzwi i stanęła bliżej mnie.
Hubble zmarszczył czoło na jej widok.
— Proszę trzymać się od niego z daleka, panno Drakę — rzekł,
wpatrując się w nią wzrokiem fanatyka. Z tymi sińcami pod oczami
przypominał jakiegoś złoczyńcę ze starych niemych filmów. Pró
bował się wyprostować, chcąc zademonstrować swoją dawną moc,
ale udało mu się to tylko częściowo. ?— Ten człowiek to dzikus, ale
nie wyrządzi pani krzywdy. Nieprawdaż, panie Hoke? Nie za-
strzeliłby pan takiej uroczej młodej damy.
— Jej chyba nie — odparłem i wycelowałem w środek jego
czoła.
Obrzydliwy uśmiech znikł i Hubble stracił wielkopańską pozę;
zgarbił się i postarzał. Wbił we mnie płonące spojrzenie.
— Nie zabijesz nas wszystkich, głupcze — zasyczał. — Jeden
strzał i moi żołnierze rozedrą cię na strzępy. — Znów odnalazł
wzrokiem Muriel. — Zostaw go. Wróć do nas, do swoich przy
jaciół, swojej prawdziwej rasy. Poprzednio byłem w rozpaczy, ina
czej nigdy bym... — Nie dokończył, był na tyle sprytny, że wolał
nie nazywać tego po imieniu. — Teraz mamy jego, możemy...
mogę wykorzystać jego krew...
Nie do wiary. Muriel zrobiła krok w kierunku tego degenerata.
Ale obejrzała się na mnie, zmieszana i niepewna.
— Idź — powiedziałem, znużony całą tą grą. — Przyłącz się do
nich, jeśli tego chcesz. Ale on wyssie cię, Muriel, do ostatniej kropli
krwi, i zostawi tylko suchą skorupę.
— Ale co innego mi zostaje, Hoke? Jak mam przeżyć? —
Dyszała przygnębiona, bez sił. — Zabiją nas na miejscu, jeśli z nimi
nie pójdziemy.
— Droga Muriel, ależ skąd, jesteśmy od tego jak najdalsi. —
Hubble dał sobie spokój z „panno Drakę" na rzecz bardziej ojcow-
skiego „Muriel", i było coś obscenicznego w jego przymilności, którą
mylnie uważał za czarującą. — Ty i ja jesteśmy tej samej rasy. Twój
ojciec był moim przyjacielem. Bez względu na twoją decyzję,
obiecuję, że nie spotka cię żadna krzywda.
Jeśli w to uwierzysz, Muriel — powiedziałem sobie w duchu —
zasługujesz na całe piekło, jakim uraczy cię ten upiór. Ale gad-ka-
szmatka Hubble'a wcale mi nie przeszkadzała; ta paplanina zapełniała
czas potrzebny maruderom na dotarcie do pomostu. Uniósłszy głowę
zobaczyłem, że ostatnich z dwóch faszystów wchodzi na pomost.
Chyba zamykali pościg. W porządku. Czas na finał.
Uniosłem płócienną torbę i otworzyłem ją. Czterema krokami
pokonałem przestrzeń do brzegu pomostu. Złapałem się wspornika i
stanąłem na poręczy. Nad głowami faszystów dostrzegłem zarys
postaci za drzwiami. Dobrze. Cissie opuściła kryjówkę i wsuwała
żelazną sztabę za wewnętrzne uchwyty, ryglując drzwi na dobre.
Skoro to zrobiła, schody były puste, więc teraz pozostawało mi tylko
modlić się do Boga, żeby użyczył jej sił w nogach, kiedy będzie
zbiegała w dół.
Czarne Koszule przyglądały mi się niespokojnie, nie wiedząc, co
szykuję. Czekały na sposobną chwilę, żeby się na mnie rzucić. Nadal
trzymałem Hubble'a na muszce z nadzieją, że to ich powstrzyma.
— Masz szansę, Muriel — powiedziałem, udając spokój, do
którego naprawdę było mi bardzo daleko, i raczej pilnując wzro
kiem tłum, niż patrząc na nią. — Chodź ze mną albo zostań z tym
robakiem i umrzyj.
Moje słowa wprawiły ją w jeszcze większą konsternację, ale nie
było czasu na wyjaśnienia. McGruder puścił Hubble'a i zrobił kilka
kroków w moim kierunku; pistolet wymierzony w jego głowę
podziałał na niego jak zimny prysznic.
— Zrobię to z wielką przyjemnością — zawiadomiłem go
i uspokoił się. Jednak nadal był zbyt blisko, żebym czuł się pew
nie. Zdecydowałem, że teraz albo nigdy. Ale z kolei ja zostałem
zaskoczony. Hubble zaczął się dławić. Wydawał dziwne dźwięki,
jak gdyby coś utknęło mu w gardle.