Zaraz po przybyciu do Mediolanu, spotkałem Giuseppe di Stefano. Pippo
zaprosił mnie do swojego wspaniałego mieszkania położonego w pobliżu Scali.
Dokonałem wtedy odkrycia, że jest nie tylko wyjątkowym śpiewakiem, ale
także wspaniałym człowiekiem - niezwykle uprzejmym i dowcipnym, gotowym w
każdej chwili wysłuchać zwierzeń młodszego kolegi. Poza tym, w
przeciwieństwie do większości tenorów, których interesuje wyłącznie ich
głos i kariera, chętnie rozmawiał i rozmawia o sprawach nie tylko
dotyczących opery i śpiewania. Pippo ma w głowie setki ciekawych,
pouczających i wesołych historyjek. W opowiadanych anegdotach nie lubił
przedstawiać siebie jako idola publiczności. Nic nie bawiło go tak, jak
własne błędy czy drobne porażki. Moje spotkanie z wielkim tenorem miało
szczególne skutki także dla mediolańskiego "Balu...". Podczas próby
kostiumowej pojawił się w teatrze, nie wiadomo skąd - di Stefano. Po
pierwszym akcie przyszedł do mojej garderoby i powiedział:
- A teraz mnie posłuchaj. W takim kostiumie nie możesz pokazać się w La
Scali. Źle na tobie leży, a poza tym jest okropny. Tak być nie może!
Rzeczywiście. Kostium Ryszarda zrobiono najwyraźniej dla większego i
tęższego mężczyzny. Pomimo, że Scala zatrudniała pierwszorzędnych krawców,
przerobienie kostiumu na moją figurę okazało się sprawą niełatwą.
Po próbie di Stefano wyciągnął mnie z teatru i zaprowadził do siebie. Tam
otworzył szafy. To było nieprawdopodobne. Oczom moim ukazały się setki
kostiumów. Długo szperał między strojami, aż w końcu wyciągnął jeden z
triumfalną miną:
- W tym kostiumie zaśpiewałem mojego pierwszego Ryszarda w La Scali i ty
uczynisz to samo.
To, o czym mówił, było legendarną już inscenizacją z Marią Callas,
Giuliettą Simionato i Ettore Bastianinim.
I stało się, jak sobie życzył. Byłem ogromnie dumny z tego prezentu,
który do dzisiaj przechowuję w domu, jako coś nadzwyczaj cennego. To on
napełnił mnie wiarą, moralną siłą i odwagą. W teatrze nic nie da się
utrzymać w tajemnicy i tak już wkrótce rozeszło się, że "Wielki Pippo"
podarował młodemu Carrerasowi swój kostium z "Balu...". Z tym większym
napięciem mediolańczycy oczekiwali tego wydarzenia...
Występ z La Scali, trzynastego lutego 1975»r., stał się moim osobistym
sukcesem i triumfem. Mediolańska publiczność, tak krytyczna, jak i
bezlitosna, jeśli chodzi o partie będące od dawna domeną włoskich tenorów,
przyjęła mnie, Hiszpana, bardzo serdecznie. Już po pierwszej arii
wiedziałem, że ten wieczór należy do mnie. W takich sytuacjach nachodzi
człowieka niebiańskie uczucie - wręcz upojenie muzyką, poczucie niebywałej
siły, gdy partnerzy dają z siebie dokładnie to, czego się od nich oczekuje.
Po mojej cabaletcie (Cabaletta - końcowe stretto w arii lub duecie;
stretto: szybkie a efektowne zakończenie we włoskich ariach operowych),
przed ostatnią sceną, podniósł się spontaniczny krzyk na widowni, który na
parę sekund zagłuszył muzykę. To był jeden z takich momentów, kiedy nawet
rozpieszczani przez publiczność artyści dostają z wrażenia gęsiej skórki.
Po prostu fantastycznie.
Otrzymałem świetne recenzje, a wydarzenie pod nazwą "Bal maskowy"
zaprowadziło mnie drogą okrężną do największego z wielkich. Do Herberta von
Karajana.
`tc
"Dobrze jest
przekraczać wodę..."
Dwudziesty pierwszy lipca 1988 - to najwspanialszy dzień. Mój dzień. Znów
będę śpiewał. Wieczorem, w mojej ukochanej Barcelonie. Za mną pozostał
koszmar. Nagła choroba i trwające parę miesięcy leczenie. Przetrzymałem to
i żyję. Od tygodni czuję się wreszcie rozluźniony, szczęśliwy i całkowicie
beztroski. A przy tym spokojny i pełen optymizmu.
Już w tej chwili wydaje mi się, że minęła wieczność. I coś jeszcze po
stokroć piękniejszego - znowu wolno mi śpiewać, tak jak dawniej.
Mój dzień.
Dzień, nadejścia którego oczekiwałem jak żadnego innego dotąd. Dzień, w
którym pragnę zaśpiewać piękniej niż kiedykolwiek; w którym powiem całemu
światu:
- Popatrzcie, wróciłem. Znów jestem pośród żyjących.
Nie zdołam wypowiedzieć tego, co naprawdę czuję, gdyż mojej nowej radości
życia nie można wyrazić słowami. Najchętniej biegałbym cały dzień jak
szaleniec i krzyczał ze szczęścia; dziękował wszystkim. Tak, ciągle
dziękował. Nauce, lekarzom, mojej rodzinie i Bogu. Przeszedłem długą drogę.
Miałem nieskończenie wiele czasu na rozmyślania. To właśnie sprawiło, że
odnalazłem w sobie pełniejszy wizerunek Boga, a moja wiara stała się
głębsza i silniejsza. Wiara nie wynikająca z własnego, absolutnego
przeświadczenia, jest niewiele warta. Nie można przecież przypominać sobie
o istnieniu świętej Barbary dopiero podczas burzy...