Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Wszelkie usiłowania
dokonania tej sztuki podczas pracy potężnych silników gwiezdnego okrętu równały się
próbie popełnienia natychmiastowego samobójstwa.
Dwieście centymetrów to bardzo gruba warstwa, zwłaszcza jeżeli jest wykonana z
najnowocześniejszej, najtwardszej i stanowiącej ostatni krzyk techniki nieprzenikliwej
durastali. Opancerzenie niezwykłej komory nie miało jednak na celu ochrony wnętrza
i osoby, która w nim przebywała, przed śmiercionośnym promieniowaniem, szalejącym
w okolicach jednostek napędowych „Wennisa”. Wręcz przeciwnie, powinno chronić
krążownik i załogę przed tym, co znajdowało się we wnętrzu komory. Mimo to nie miało
najmniejszej szansy odegrania planowanej roli. Chodziło raczej o to, żeby uspokoić
sumienie jedynej istoty, która naprawdę wiedziała, o co chodzi, a może nadać sens -
aczkolwiek iluzoryczny - słowu: „bezpieczeństwo”.
We wnętrzu komory stał Rokur Gepta. Tuż przed nim znajdował się mający trochę ponad
metr wysokości metalowy pylon, na którym spoczywała przezroczysta bańka wielkości
ludzkiej głowy. Czarownik znał na pamięć rozmieszczenie wszystkich przedmiotów
i pulpitów. Musiał, ponieważ w komorze panowały nieprzeniknione ciemności. W pewnej
chwili wyciągnął rękę i dłonią ukrytą w szarej rękawicy przesunął po pionowej powierzchni
pylonu. Mimo iż niczego nie mógł widzieć, był pewien, że palce wciskają odpowiednie
guziki. Uświadamiał sobie, że właśnie przystąpił do tworzenia we wnętrzu bańki
mikroskopijnie małego okruchu najgroźniejszej substancji, z jaką kiedykolwiek miał do
czynienia cały wszechświat. Z przezroczystej bańki zaczęła się sączyć zgniłozielonkawa
poświata, która po kilkunastu sekundach wypełniła wnętrze komory niezdrowym, słabym
jadowitym blaskiem.
Kłopot z ludźmi pokroju Klyna Shangi - pomyślał czarownik - polegał na tym, że tacy
osobnicy nie obawiali się śmierci. Odgadnięcie tej prawdy zajęło Gepcie bezprecedensowo
dużo czasu - tak pokrętna i nieznana była ścieżka, po której musiały biec jego myśli. Rokur
znał wielu innych ludzi, którzy również nie czuli strachu przed śmiercią. Prawdę mówiąc,
tak bardzo pragnęli, żeby przyszła, że wykorzystywali wszystkie okazje, aby zaprosić
ją do siebie. Chcieli umrzeć - czy to za osobiste przekonania, czy też za sprawujących
władzę, czy wreszcie za niezliczone poglądy głoszone przez tych, którzy sprzeciwiali
się władzy. Niektórzy nie mieli nic przeciwko temu, żeby umrzeć za samego Geptę.
Tacy ludzie byli, rzecz jasna, bardzo pożyteczni i niezwykle podatni na wszelkie nakazy i
zakazy. Każdy z nich w głębi duszy pogardzał życiem i nienawidził go do tego stopnia, że
z przyjemnością zostałby uwolniony od jego brzemienia w sposób, który nie kłóciłby się
z innymi, czasami sprzecznymi poglądami.
Tymczasem wszystko przemawiało za tym, iż Klyn Shanga cieszył się, że żyje. Właśnie
to - bardziej niż cokolwiek innego - wprawiało czarownika w rozdrażnienie. Rokur Gepta
nie lubił, jeżeli coś go irytowało, i wpadał we wściekłość, ilekroć bywał rozdrażniony.
Jakim cudem ktoś, kto kochał życie, mógł nie obawiać się śmierci? A zatem pierwszym
wyciągniętym z owej dziwnej sytuacji wnioskiem (który nie bardzo pomógł mu zrozumieć
perwersyjny charakter zjawiska, ale miał duże znaczenie pod względem pragmatycznym)
było uświadomienie sobie faktu, iż poprzednia wyprawa do systemu Renatazji zakończyła
się jedynie częściowym powodzeniem. Uczestnicy wyprawy wykonali tylko dwie trzecie
zaplanowanej pracy, i trzeba było zrobić wszystko, by zadanie zostało jak najszybciej
dokończone.
Czarownik obiecał sobie, że kiedy blokada mgławicy i unicestwienie zamieszkujących
ją dziwnych istot zakończy się powodzeniem, a on będzie miał czas zająć się innymi
sprawami, w pierwszej kolejności musi pomyśleć o dokończeniu pacyfikacji systemu
Renatazji. Jeżeli Klyn Shanga był typowym przedstawicielem renatazjańskiego ludu, cały
48 @
Lando Calrissian i Gwiazdogrota ThonBoka
system mógł stanowić o wiele większe zagrożenie dla pomyślnej realizacji jego planu— i
władzy— niż względnie nieszkodliwi, oddychający w próżni mieszkańcy ThonBoki.
Gepta wpatrywał się w. promieniujący z wnętrza bańki upiorny blask i napawał się jego
niszczycielskim potencjałem. Wystarczyło rozprowadzić po powierzchni planety jeden
milimetr sześcienny substancji w taki sposób, aby się automatycznie odradzała, żeby
unicestwić wszystko, co żyło, a nawet zniszczyć organiczne związki, z których w przyszłości
mogło odrodzić się nowe życie. Substancja stanowiła ostateczny środek dezynfekujący...
a zarazem sterylizujący. Było w niej - i w pomyśle jej zastosowania - coś zachwycająco
prostego, czystego i tchnącego ładem.
Gepta uświadomił sobie, że całe życie sprawiało wrażenie nie uporządkowanego, jakby
przesiąkniętego chaosem, a najbardziej chaotyczne ze wszystkich i nacechowane
najróżniejszymi sprzecznościami są chyba żywe inteligentne istoty. Weźmy, na przykład,
takiego Klyna Shangę. Siwowłosy dowódca eskadry pragnął żyć, a jednak nie odczuwał
obawy przed śmiercią. Tacy ludzie nie dawali się zmusić do wykonywania rozkazów, a
ponieważ mężczyzna miał coś, na czym czarownikowi zależało, mógł bardzo łatwo... nie,
to niemożliwe! Minęły niespełna dwie godziny, odkąd przeprowadził z Shangą poważną
rozmowę - zaraz po tym, kiedy „Wennis” odnalazł jego pożałowania godną eskadrę w
pustce przestworzy. Dopiero wówczas Gepta miał okazję się przekonać, że myśliwce nie
były przystosowane do pokonywania międzygwiezdnych odległości, wskutek czego piloci
musieli czekać na swojego dowódcę na obrzeżach systemu. Mimo to tak bardzo pragnęli
dotrzeć szybko do wrót GwiazdoGroty (a może opuścić system Tundu), że nie czekając
na pozwolenie czarownika, wyruszyli w drogę. Ani przez chwilę nie wątpili, że krążownik
prześcignie ich, zanim zdążą wpaść w jakiekolwiek tarapaty.
- To była niesubordynacja! - zasyczał rozwścieczony Gepta, piorunując Shangę spojrzeniem

Podstrony