Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


– Powiedziałem: idziemy zaraz do domu...
W ogródku robiło się istotne piekło krzyków i świstów.
– Dobrze, masz pięćdziesiąt rubli, masz, rabujesz własnych kolegów, ale ciebie to nic nie
obchodzi, bo będziesz miał za co założyć towarzystwo. Masz! ale z nami już kwita!
– Nie martw się o moje towarzystwo, zostawię ci miejsce maszynisty.
165
– Prędzej ty u mnie będziesz palta podawał, nim ja będę w twoim towarzystwie.
– Milcz, błaźnie!
– Zawołam policji, to cię zaraz uspokoi – krzyczał jak wściekły Cabiński.
– Ja cię zaraz uspokoję, cyrkowcze – krzyknął Topolski dokompletowawszy już garderoby
i schwycił Cabińskiego za kołnierz, kopnął go i wyrzucił z garderoby; sam pobiegł na scenę.
Przedstawienia dokończono spokojnie, ale znowu przed kasą zaczęły się kłótnie.
Stali zbitą gromadą, że tylko głowy i twarze świecące się od szmalcu, jakim zmywali cha-
rakteryzację, widać było w świetle.
Wszyscy krzyczeli o pieniądze i żądali wypłaty zaległości. Pięście się wyciągały do okien-
ka groźnie, spojrzenia rzucały błyskawice i głosy aż chrypły od wytężenia.
Cabiński, jeszcze czerwony i drżący od tej zniewagi niedawnej, kłócił się z każdym i wy-
myślał chcąc tylko dawać zwykłe akonta.
– Kto nie chce, niech idzie do Topolskiego. Wszystko mi jedno.
Janka podsunęła się pod okienko.
– Dyrektorze, obiecał mi dzisiaj dać dyrektor.
– Nie mam!
– Ale ja także nie mam – prosiła cicho.
– Innym nie daję, a tak natarczywie się nie upominają.
– Panie Cabiński, ja prawie umieram z nędzy – powiedziała prosto.
– To zarób sobie pani. Wszystkie dają sobie jakoś radę... Lubię naiwne, ale na scenie...
Komediantka! Idź pani do Topolskiego, to da forszus.
– O! z pewnością, Topolski nie pozwoli swojemu towarzystwu cierpieć nędzy i zapłaci, co
się komu należy, nie będzie ludzi oszukiwał – wybuchnęła energicznie.
– To możesz pani zaraz iść do niego i u mnie nie pokazywać się więcej – zawołał ze zło-
ścią, do pasji doprowadzony wzmianką o Topolskim.
– Słuchaj no dyrektor, psia twarz! – zaczął Glas, ale Janka nie słuchała już dalej i przedzie-
rając się przez tłum, wyszła.
– Zarób sobie...
Szła ulicami prawie pustymi. Światło latarń miało jakąś gromniczną żółtość posępną i
oświecało pustkę i ciszę, jaka zalegała ulice i zaułki.
Głęboki granat nieba rozciągał się nad miastem niby olbrzymi paldament, poprzetykany
gwiazdami świecącymi jasno. Ulicami zawiewał wiatr chłodny i przejmował ją do kości zim-
nem.
– Zarób sobie... – powtórzyła przed Wielkim Teatrem, przystając. Przyszła tutaj bezwied-
nie.
Gmach pociemniały, jakby zasypiający w ciszy nocy, stał mocno, szeregi kolumn maja-
czyły w cieniach ponurymi konturami.
Popatrzyła na niego i poszła z powrotem.
Ból nieznośny niby obręczą rozpaloną ściskał jej głowę; była tak znękaną, że miała chwi-
lami nieprzepartą chęć usiąść gdzie nad rynsztokiem i siedzieć. To znowu uczuwała się w sta-
nie takiej rozpaczliwej świadomości nędzy swojej, że gotową była się oddać pierwszemu lep-
szemu, gdyby tego zażądał i gdyby tylko mogła się pozbyć tego drżenia w sobie bolesnego,
tego prawie zamierania, jakie czuła.
Wlokła się ulicami ociężale, bo już nie wiedziała, co robić ze sobą, i ten chłód nocy, cisza i
to śmiertelne zmęczenie dawały jej jakąś rozkosz bólu. Przed oczyma jej snuły się tylko jakieś
widma, jakieś błyski, że nie wiedziała, gdzie jest, co się z nią dzieje. Czuła tylko to jedno, że
dłużej nie wytrzyma.
– Co dalej? – pytała się bezmyślnie, patrząc przed siebie. Cisza miasta usypiającego i cisza
przestrzeni granatowej była jakby odpowiedzią.
166
Czuła, że coraz szybciej, szybciej stacza się po jakiejś pochyłości, leci już, a tam, w końcu
tej drogi, majaczy przed nią rozkrzyżowany trup Niedzielskiej.
– Śmierć! – odpowiadała sobie. – Śmierć!... – i wpatrywała się w tę twarz srogą, ale już
martwą, ze łzami zastygłymi na policzkach, i nie trwoga ją ogarniała, ale cisza wielka.
Oglądała się dookoła, jakby przyczyn tej głębokiej ciszy szukała obok siebie.
Myślała jeszcze o ojcu, o teatrze, o sobie, ale tak, jakby o rzeczach, które może widziała
kiedyś, o których może czytała.
– Co dalej? – pytała się głośno, kiedy się znowu znalazła w domu; nie mogła już po prostu
zobaczyć ani wyobrazić sobie tego jutra.
– W tym stanie nie mogę być w teatrze, nie mogę być nigdzie; ale co dalej? – to zapytanie,
które się jej bezwiednie wyrywało, biło ją raz po raz niby obuchem w głowę.
Dzień się zrobił i zalewał pokój mętnym światłem, a ona jeszcze siedziała na dawnym
miejscu i [z] wpadniętymi głęboko oczami, ustami czarnymi od gorączki szeptała, zapatrzona
bezmyślnie w okno:
– Co dalej? Co dalej?
167
XI
Sezon się skończył.
Cabiński wyjeżdżał do Płocka z zupełnie nowym towarzystwem, bo mu Topolski zabrał
najlepsze siły, a reszta rozpierzchła się po różnych towarzystwach.
W cukierni na Nowym Świecie Krzykiewicz, który zerwał z Ciepiszewskim, zakładał
swoje towarzystwo.
Stanisławski także organizował małą działówkę.
Topolski już montował swoje towarzystwo na Lublin.
Teatrzyki cisza zaległa śmiertelna.
Sceny były pozabijane deskami, garderoby i wejścia pozamykane na głucho, na werandach
stały połamane krzesła i rupiecie.
Liście drzew leciały na ziemię, a strzępy afiszów ostatnich szeleściły smutnie na wietrze.
Sezon się skończył.
Nikt już tutaj nie zaglądał, bo wędrowne ptactwo zabierało się do odlotu, tylko Janka siłą
przyzwyczajenia przychodziła jeszcze, spoglądała przez chwilę na pustki i powracała.
Cabińska napisała do niej list bardzo serdecznie zapraszając ją do siebie.
Poszła.
Pakowano się już do drogi.
Ogromne kufry i kosze stały na środku pokojów, pełno najrozmaitszych utensyliów sce-
nicznych razem z materacami i siennikami leżało na podłodze, cały kram obozowego życia
uderzył ją na wstępie.