- Cellamare postąpił tak, jak, przypuszczam, postąpiłbyś, księże, w jego sytuacji; poszedł za dwoma oficerami, a w pięć minut później wasz uniżony sługa znalazł się pod pieczęcią.
- Biedny baronie! - zawołał d'Harmental. - I jakże, u diabła, wydostałeś się stamtąd?
- To właśnie jest najzabawniejsze w całej historii. Zaledwie ambasador wyszedł, a ja wciąż siedziałem za drzwiami gotowalni, które zapieczętowano na samym końcu, Dubois przywołał lokaja. “Jak się nazywasz?” - zapytał go. “Lapierre, Wasza Dostojność, i jestem do pańskich usług” - wystękał roztrzęsiony lokaj. “Mój drogi panie - zwrócił się Dubois do Leblanca - wytłumacz, proszę, temu człowiekowi, na jaką karę naraża się ten, kto łamie pieczęcie”. “Na galery” - odparł Leblanc z miłym akcentem, który dobrze znacie. “A więc, mój drogi Lapierre - ciągnął Dubois tonem słodkim jak miód - sam pan słyszysz: jeśli chcesz wiosłować przez parę lat na okrętach Jego Królewskiej Mości, monarchy Francji, dotknij choćby czubkiem palca którejś z tych tasiemek lub wielkich pieczęci, a twoja sprawa będzie załatwiona. Jeśli, przeciwnie, zrobi ci przyjemność sto ludwików, strzeż pilnie pieczęci, które nałożyliśmy, a za jakieś trzy dni sto ludwików wpłynie do twej kieszeni”. “Wolę sto ludwików” - powiedział ten nicpoń Lapierre. “Podpisz zatem protokół; mianujemy cię strażnikiem gabinetu księcia”. “Jestem do pańskich usług, Wasza Dostojność” - powtórzył Lapierre i podpisał. “Czy teraz rozumiesz, jaka odpowiedzialność ciąży na tobie?” “Tak, Wasza Dostojność”. “I bierzesz ją na siebie?” “Tak, biorę”. “To wspaniale. Mój drogi Leblanc, nie mamy tu już nic do roboty - rzekł Dubois - bo zdobyłem - dodał pokazując dokument, który wyciągnął z kominka - wszystko, co mi było potrzebne”. Po tych słowach wyszedł, a za nim jego pomocnik. Lapierre patrzył, jak się oddalają; kiedy zobaczył, że wsiedli do karety, rzekł odwracając się w stronę gotowalni: “Szybko, panie baronie, musimy skorzystać z tego, że jesteśmy sami, aby mógł pan stąd odejść”. “A więc wiedziałeś, łotrze, że tu jestem?” “Dalibóg! Czy zgodziłbym się zostać strażnikiem pieczęci, gdyby nie to właśnie? Widziałem, jak wchodził pan do gotowalni, i pomyślałem, że nie radowałoby pana siedzenie tam przez trzy dni”. “Masz rację. Sto ludwików dla ciebie za tę poczciwą myśl”. “Dobry Boże! A cóż pan robi?” - wrzasnął Lapierre. “Przecież widzisz, staram się stąd wyjść”. “Ale nie drzwiami, panie baronie, nie drzwiami! Czy chce pan posłać na galery biednego ojca rodziny? A poza tym oni zabrali klucz z sobą, dla pewności”. “To według ciebie, gałganie, jak mam się stąd wydostać?” “Podnieś pan głowę”. “Podniosłem”. “Spójrz pan w górę”. “Patrzę”. “W prawo”. “Według rozkazu”. “I nic pan nie widzi?” “A tak, wole oko”. “No to niech pan wejdzie na krzesło, na jakiś sprzęt, na cokolwiek. Wole oko wychodzi na alkowę. Tak; niech się pan tamtędy ześliznie, spadnie pan na łóżko... Nie zrobił pan sobie nic złego, panie baronie?” “Nie. Książę sypiał wygodnie, jak mi Bóg miły! Życzę mu, aby miał takie samo łóżko tam, gdzie go zawiozą”. “A teraz mam nadzieję, że pan baron nie zapomni o usłudze, którą mu oddałem”. “Sto ludwików, prawda?” “To pan baron mi je zaofiarował”. “Patrzcie go! Słuchaj, hultaju, nie mam w tej chwili chęci wyzbywać się pieniędzy, weź ten pierścień, wart jest trzysta pistoli: zyskujesz na tej transakcji sześćset liwrów”. “Pan baron jest najhojniejszym jaśnie panem, jakiego znam”. “Przestań tyle gadać! A teraz: jak mam stąd wyjść?” “Tymi małymi schodkami. Pan baron znajdzie się w oficynie, przejdzie przez kuchnię, wyjdzie do ogrodu i z ogrodu przez furtkę na ulicę, bo brama jest pewnie strzeżona”. “Dziękuję za wskazanie marszruty”. Postąpiłem dokładnie wedle wskazówek imć Lapierre'a; odnalazłem oficynę, kuchnię, ogród, furtkę; jednym susem przebiegłem odległość od ulicy des Saints-Peres, i oto jestem.
- A książę Cellamare? Gdzie jest obecnie? - spytał kawaler.
- Bo ja wiem? - rzekł Valef. - Chyba w więzieniu.
- Do diaska! Do diaska! Do diaska! - powtarzał Brigaud.
- I cóż ksiądz powie o tej mojej odysei?