Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Daleko mniej powściągliwą była ciotka Zygmunta, kobieta bardzo żywa i wysoko ceniąca
bogactwo.
– Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko – mawiała – że tacy ludzie, jak Zygmunt, z takimi,
jak ty, dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy!
Na głowę pana Benedykta posypały się gromy. Pani Andrzejowa co parę dni wzywała go do
Osowiec; Darzecka przyjeżdżała sama i z szelestem jedwabnych sukien, wzburzona, głośno swe
gniewy i niechęci wyrażająca, wpadała do gabinetu brata. Wdał się też w sprawę i sam
arystokratycznie wyglądający Darzecki, monotonną i płynną mową swą bratu żony
oświadczając, że wcale nie zgadza się z jego chęciami i gustami, aby tak bliski mu przez żonę
krewny żenił się – nie wiedzieć z kim... Pan Benedykt wpadał w gniewy tak głośne, że w całym
domu go słyszano, gdy zapytywał: „Czy ma dziewczynę utopić albo zastrzelić?” Na koniec
zażądał rozmówić się o tej sprawie z Zygmuntem. Rozmówił się i na zakończenie z chmurną
żartobliwością rzekł:
– Wiesz co, gagatku? jedź sobie znowu za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie
zrujnują się do reszty, ale tobie samemu serce pewno nie pęknie, bo... bo prawdę mówiąc, sam
nie wiesz, czego chcesz!
61
Wyjechał – a po dwóch latach spędzonych w ogniskach sztuk pięknych, przeważnie w
Monachium, wrócił żonaty.
Całe to zajście było dla Justyny ciosem zrazu, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem,
pod którym uczuła, że jest dumną i że godność ludzką okrutniej jeszcze zranioną w niej została
niżeli miłość. Było ono także ostrą strzałą, która serce jej przeszywając otworzyła zarazem jej
oczy. Spostrzegła i zrozumiała wiele rzeczy umykających dotąd wzrokowi jej i rozwadze.
Zrozumiała przede wszystkim położenie własne i dla swej marnej teraźniejszości wzgardą zdjęta,
zlękła się przyszłości... Dotąd miłość, uciechy jej, cierpienia i marzenia pożerały jej czas i do
syta karmiły myśli i serce. Gdy tego pokarmu zabrakło, spostrzegła i uczuła, że nie posiada
żadnego innego dla nasycenia ciężko wlokących się godzin i dni; że w niej i dokoła niej nie ma
nic takiego, na czym by mogła zawiesić kotwicę nadziei jakiejkolwiek, choćby z pospolitego
metalu ukutej. Czasem, gdy zamykała oczy i myślała o tym, co z nią jest i być może, zdawało się
jej, że patrzy w jakąś bezmierną pustkę, po której niby widma strapione i wątlejące błąkały się
młode siły jej ciała i ducha... Teraz człowiek ten chce znowu w tej pustce rozpalić płomię, które
już raz tak srodze opaliło jej skrzydła. Przed kilkunastu zaledwie minutami do głębi istoty swej
czuła się wzruszoną samym tylko dźwiękiem jego głosu. Była już zapomniała, a teraz... czyż
znowu... czyż znowu? Sto głosów zdawało się w niej wołać: Nie! A jednak w nudzie i
bezcelowości życia swego może kiedy... może... Nie była dzieckiem, miała lat dwadzieścia
cztery i kiedyś bardzo kochała – wiedziała, czuła, czym bywa i jakie przemoce wywiera szał
krwi i serca... Przerażenie dreszczem po ciele jej przebiegło. Zarazem czoło jej zapaliło się
wstydem. Przypomniała sobie spojrzenia i zaczepki tego drugiego, wykwintnego pana, z
wychudłym ciałem, chorobliwie drgającym czołem i atłasową ręką, która tak bardzo znacząco
szukała i dotknęła jej ręki. Cóż to było? Podobała mu się? Widziała to aż nadto, ale czyliż także
z doświadczenia nie wiedziała, że „tacy ludzie, jak on, z takimi, jak ona, dziewczętami
romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy”. Kimże więc była? Jakim było jej miejsce i
znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O! naturalnie, powiedziano jej to kiedyś i
sama to przyznawała – była ona nie wiedzieć kim!
Obu dłońmi schwyciła się za rozpaloną głowę, w gardle uczuła dławienie żalu, a na
podniebieniu palącą gorycz upokorzonej dumy. Jednak uspokajała się powoli. Z szerokiej
przestrzeni przylatywały świeże powiewy i łaskawie muskały jej włosy i szyję. Zza łez widziała
wpatrzone w nią litościwie szafirowe oczy bławatków i kłosy zielone, prawie nieruchome, po