Pamiętasz? - Antrim oblizał usta i rozejrzał się po pokoju. Nudził się.
- Chce ci się pić, Tully?
- Zaschło mi w ustach. Od tego gadania.
- Chcesz kubek wody?
- Macie tu zupę?
- Zdaje się, że w którymś automacie jest zupa.
- Jaka?
- Chyba rosół. Chcesz?
Antrim się zastanowił.
- Nie ma jarzynowej? - spytał.
- Mogę sprawdzić. A jeśli jest tylko rosół?
Tully się zastanowił.
- Wtedy poproszę zwykłą szklankę wody.
Milo zniknął sprzed kamery. Antrim poradził sobie z samotnością, zamykając oczy i podrzemując na krześle. Kilka minut później Milo wrócił i podał mu plastikowy kubek.
- Nie było zupy, Tully. Masz tu wodę.
- Spoko - powiedział Antrim i napił się hałaśliwie. Postawił pusty kubek i westchnął, zadowolony.
- Chcesz jeszcze? - spytał Milo.
- Nie.
- Dobra, wracajmy do tematu. Mówiłeś, że po tym, jak porzucaliście ciała, razem z Czachą sprzątaliście. Jak?
- Myliśmy samochód, paliliśmy wszystko, co trzeba było spalić.
- Gdzie to paliliście?
- W starej jamie niedaleko domku. Tej, którą wam pokazywałem.
- A po sprzątaniu? Co potem robiliście? Antrim zrobił zmieszaną minę.
- Czegoś nie rozumiesz, Tully?
- Nie. Trudno mi sobie przypomnieć.
- Dlaczego?
- Nie robiliśmy potem nic konkretnego. Czasami coś jedliśmy, czasami się bawiliśmy. To zależy, rozumiesz?
- Jedliście i bawiliście się po tym, jak ich porzuciliście.
- Aha. Raz, po czarnuchu, pojechaliśmy do śródmieścia obejrzeć film.
- Gdzie było kino?
- Niedaleko Spring. Chyba przy Piątej.
- Wzięliście furgonetkę?
- Nie. Hoga.
- Twojego harleya?
- Tak.
- Jaki film oglądaliście?
- Jakieś porno, Świntuchy, Świntuszenie. Coś w tym rodzaju.
- No dobrze. Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze o tych morderstwach? - spytał Milo.
Antrim się zamyślił.
- Tylko tyle, że to nie było nic osobistego.
- To znaczy?
- Nie znaliśmy tych pedałów. Wykonywaliśmy tylko swoją robotę, to wszystko.
- Wykonywaliście rozkazy?
- Aha.
Ekran zrobił się ciemny i pojawił się kolejny ciąg cyfr. Kiedy znów pokazał się pokój, z boku stali w nim Cash i Whitehead i robili notatki.
- Jest czwartek, dziesiąty grudnia 1987. To czwarte z kolei przesłuchanie podejrzanego Williama Tulla Bonneya, znanego też jako William Antrim, dotyczące jego udziału w serii zabójstw, których szczegóły zostały zarejestrowane na poprzedniej taśmie. Obecne przesłuchanie jest przeprowadzane w Parker Center. Pan Bonney został poinformowany o swoich prawach i potwierdził, że je rozumie. Kilkakrotnie zaproponowano mu pomoc adwokacką, za każdym razem odmawiał. Został przebadany psychiatrycznie i uznany za umysłowo zdolnego uczestniczyć w podejmowaniu decyzji dotyczących jego obrony. Wyraził pisemną zgodę na te przesłuchania oraz na ich zapis audio i wideo. Jakieś uwagi, panie Bonney?
- Wszystko powiedziałeś, wodzu.
- Wciąż nie chce pan prawnika?
- Nie ma mowy. W końcu to prawnik mnie w to wpakował.
- Panie Antrim, jeśli zmieni pan zdanie, proszę nas natychmiast poinformować, a zapewnimy panu adwokata.
- Nie zmienię. Miejmy to za sobą.
Milo ciągnął więc dalej:
- Obecni przy przesłuchaniu: zastępca szeryfa Okręgu Los Angeles Calvin W. Whitehead oraz detektyw sierżant Richard A. Cash z Departamentu Policji Los Angeles.
Usłyszawszy swoje nazwisko, Cash, salutując, dotknął palcem wskazującym czoła.
- Ja nazywam się Milo B. Sturgis. Jestem detektywem sierżantem. Pracuję w Departamencie Policji Los Angeles, oddział West Los Angeles.
Antrim wydawał się bardziej ożywiony niż na poprzedniej taśmie. Wiercił się na krześle. Zapalił papierosa, przeczesał palcami włosy i się uśmiechnął. Robił miny do kamery.
- Dobra, Tully - kontynuował Milo - podczas poprzednich przesłuchań opowiedziałeś nam, jak i kiedy zabiłeś Darrela Gonzalesa, Matthew Alana Higbiego, Rolfa Pipera, Johna Henry'ego Spinolę, Andrew Terrance'a Boyle'a i Rayforda Antoine'a Bunkera.
- Zgadza się.
- Teraz porozmawiajmy o dwóch innych morderstwach. Richarda Emmeta Forda i Ivara Digby'ego Chancellora.
- Jasne. Co chcecie wiedzieć?
- Wszystko - warknął Whitehead.
Antrim popatrzył na niego, potem na Mila, jakby chciał spytać: „A temu co jest?” Wyjął z paczki papierosa i wetknął go sobie do ust.
Milo podał mu ogień.
- Może zacznij od początku.
- Początków było kilka.
- Na przykład?
- Początek roboty był wtedy, kiedy zabraliśmy chłopaka ze szpitala, początek chlastania...
- O jakim chłopaku mówisz?
- O młodym Cadmusie. Tym, co był zamknięty.
- Jamesie Cadmusie.
- Tak.
- Zacznijmy od niego.
- Dobra. Pojechałem do szpitala...
- Kiedy? - spytał Whitehead.
- Nie wiem, kiedy to było... jakieś cztery, pięć tygodni temu?
361
- Jaki był dzień tygodnia? - drążył Cash.
- Czwartek.
- Skąd wiesz? - dociekał Whitehead.
- Wszystkich załatwialiśmy w czwartki.
- Dlaczego?
- Taki był rozkaz. Jechać na miasto w czwartek i wykończyć pedała.
- Nie pytałeś dlaczego? - Whitehead był sceptyczny.
Antrim pokręcił głową.
- Dlaczego nie? - naciskał śledczy.
Antrim zmrużył oczy i się wyszczerzył.
- Wykonywałem tylko swoją robotę, wodzu.
Whitehead skrzywił się, jakby właśnie napił się skwaśniałego mleka. Skrzyżował ręce na piersi, popatrzył z góry na Antrima i prychnął z pogardą.
- Co jest? - spytał Tully, chyba urażony. - Daję wam, czego chcecie, a ten ciągle się czegoś czepia.
Whitehead nachylił się nad nim.
- Jesteś gówno, Tully. Może i muszę się dookoła ciebie kręcić, ale nie musi mi się podobać zapach.
Antrim wysunął dolną szczękę. Zwinął jedną rękę w pięść. Przykrył ją drugą, jakby powstrzymywał rozwścieczone zwierzę. Jego twarz stężała, oczy zabłysły jadowicie.
- Dawaj - zachęcił go Whitehead, kiwając głową. – Zrób mi tę przysługę.
Cash i Milo wytrzeszczyli na niego oczy.
- Gnida - sapnął Whitehead.
Antrim splunął na podłogę i odwrócił się plecami do wszystkich detektywów.
- Zabierzcie mnie - warknął.
Nikt nie zareagował.
- Daj spokój, Tully - powiedział po chwili Milo.
- Kurwa, zabierzcie mnie stąd, człowieku. Nie chcę już nic mówić.