Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Cześć Lisa.
Dawn wyglądała jak reklama recepcjonistki z wyższych sfer: nieskazitelna fryzura, szykowny żakiet, żadnej biżuterii z wyjątkiem dużych perłowych klipsów. Jej dokładnie określone terytorium w dużym pokoju koloru magnolii znajdowało się tak daleko od drzwi wejściowych, że jeśli wchodziło się razem z szefem i chciało ją zignorować, można było ominąć jej białe biurko szerokim łukiem po grubym wełnianym dywanie barwy koralu. Podjechała na krześle do centralki telefonicznej, która nadawała terytorium Dawn kształt litery L.
- Dzień do-bry, tu Liddon International. . . Przy-kro mi, ale sekretarka pana Liddona jest na ze-braniu. Czy mam jej powtórzyć, żeby do pana zadzwoniła?. . Dziękuję panu ba-rdzo. - Rozłączyła telefon.
- Co to za zebranie`? - spytała Lisa.
- Jest u siebie w pokoju. Jak się masz? W powietrzu wisi burza. Wielki biały wódz jest już w swoim biurze i nie, powtarzam: nie odbiera telefonów od takiej myszki jak ja, i nie wolno mu przeszkadzać. Uff! - Podniosła słuchawkę czerwonego telefonu. - Tak, panie Liddon. - Jej twarz pod idealnym makijażem pozostała bez wyrazu. - Powtórzę jej, panie Liddon. - Dawn odłożyła czerwoną słuchawkę. - Mówi, że w twoim biurze nikt się nie zgłasza i jeśli tu przyjdziesz, mam ci powiedzieć, żebyś pędziła do niego na jednej nodze.
- Najpierw zostawię rzeczy. - Lisa zdmuchnęła z dłoni pocałunek w stronę Dawn.
Koralowy dywan biegł dalej do poczekalni, gdzie nastrój ulegał zmianie. Dwa oryginalne stoły mahoniowe w stylu króla Jerzego stały pod ścianami pokrytymi adamaszkiem barwy błękitu Williamstown (Anglicy nazwaliby go błękitem Wedgwood). Nad każdym ze stołów wisiał obraz ze sceną myśliwską w czarnej ramie ze złotymi liśćmi. Dwie kanapy obite złotym adamaszkiem stały naprzeciw siebie, przedzielone dużym marmurowym stolikiem do kawy. Na stole, ułożone w starannym wachlarzu między wazonem z peoniami a kryształową popielniczką, leżały “News”, “Wall Street Journal” oraz kilka innych dziennych gazet ukazujących się w Waszyngtonie, Nowym Jorku lub Londynie. Z wachlarza wysunięto trzy tygodniki, z “Worldem” na wierzchu. Lisa przeszła po koralowym dywanie do drzwi prowadzących do gabinetów różnej wielkości; po drodze zauważyła, że o dziewiątej rano poczekalnia była pusta.
Po otwarciu tych drzwi było widać, że pas mosiądzu biegnący wzdłuż framugi oddziela koralowy plusz po jednej stronie od eleganckiego koralowego sizalu po drugiej. Lisa dzieliła pokój po stronie sizalowej z inną asystentką, Margot. Mimo że Lisa wspięła się szybko od aplikantki do asystentki średniego rzędu, hierarchia asystentów nie była dokładnie określona. Poza Jockiem, prezesem przedsiębiorstwa, tylko jego zastępca posiadał regularny tytuł. Przez dwa lata pracy Lisy dla Liddon International, wiceprezesem był Michael P O'Donovan. Jego gabinet mieścił się po przeciwnej stronie apartamentu 1600, tuż przed biurem Jocka.
Tego ranka Margot poszła na Kapitol na zebranie Państwowego Komitetu do Spraw Reformy Aborcji. Znała każdy paragraf wszystkich konstytucyjnych poprawek w kwestii aborcji, nie gorzej niż sędzia Sądu Najwyższego. (- Wysokie zarobki zmuszają cię do koncentracji - mawiał Jock - choć ludzie mówią, że osobiste doświadczenie też pomaga. Ile miałaś aborcji, Margot?)
Lisa powiesiła żakiet i przełączyła elektroniczną sekretarkę na: “Lisa Tabor jest na zebraniu. Jeśli zechcesz zostawić wiadomość, oddzwoni kiedy tylko będzie mogła. “ - W razie czego Dawn ją poprze. Dawn to kumpelka.
Przeszła obok dwojga drzwi, weszła do łazienki, zwilżyła zimną wodą dłonie i przeguby, chociaż wentylacja w dużej mierze zwalczała upał unoszący się już z chodników ulic. Uważała, żeby nie zamoczyć platynowego zegarka z arabskimi cyframi z lapis lazuli, lśniącego na jej opalonej skórze i stanowiącego jedyny element biżuterii. Kiedy odpięła dwie szylkretowe spinki, jej piękne jasne włosy opadły prosto wzdłuż szyi. Uczesała je i natychmiast z powrotem spięła. Podczas parnego, gorącego lata w Waszyngtonie należało wyczarować chłodny wygląd. Zerknęła na zegarek: dziewiąta siedem.
Wróciła do swego pokoju, żeby zostawić torebkę, a następnie pewnym krokiem przeszła z dywanu sizalowego na wełniany. Mijając odwróconą plecami Dawn, ujrzała, że twarz w lustrze nad centralką mrugnęła do niej. Kiedy przeszła na drugi koniec apartamentu, Michael O'Donovan wyszedł ze swego gabinetu.
- Dzień dobry, Michael.
Zwrócił ku niej wąską, chłodną twarz i zamknął drzwi w taki sposób, że usłyszała szczęk dodatkowego zamka. Zachowanie O'Donovana wskazywało na to, że opuszczał biuro po dłuższej bytności; zastanawiała się, jak długo był w pracy, zanim pojawili się inni. Zamiast jej odpowiedzieć, skinął głową z miną bez wyrazu.
O dziewiątej dziesięć zapukała do mahoniowych drzwi w końcu korytarza.
Cisza.
Zapukała znowu.
- Tu Lisa.
- Wejdź - odezwał się niecierpliwie zrzędliwy kobiecy głos.
Jancis była osobistą sekretarką Jocka od siedmiu lat.
Taka praca pozostawia po sobie ślady Jancis wyglądała jak szczupła, szykowna, dobrze utrzymana kobieta około czterdziestki, lecz nie jak ktoś, kto całkiem niedawno obchodził trzydzieste urodziny.
Czasami Jancis strzegła jak pies J. D. Liddona. Kiedy indziej nic ją nie obchodziło, czy dzwoni do niego w odpowiednim momencie czy nie. Jednak można było mieć pewność, że Jancis potraktuje każdego jak psa, jeśli ten ktoś da jej do zrozumienia, że ma łatwy dostęp do Jocka. Jasne, że wiedziała - któż lepiej niż ona - że skoro się jest ładną kobietą i pracuje się dla Jocka, jego dłonie o wypielęgnowanych paznokciach spenetrują każdy centymetr tego kobiecego ciała. Jancis bez trudu to sobie wyobrażała widząc, jak któraś z młodych pracownic wchodzi do sanktuarium i drzwi zatrzaskują się przez zdalne sterowanie. Jancis nie tolerowała jednego: jeśli któraś zachowywała się tak, jakby cieszyła się wyjątkowymi względami. Taka dziewczyna miała szczęście, jeśli Jancis kiedykolwiek informowała Jocka o jej przyjściu. A już z pewnością kwalifikowałaby się do wizyty u psychiatry, gdyby powiedziała Jancis, że jej platynowy zegarek to prezent od Jocka.
- Przyszła Lisa. Wpuszczam ją.