- Pan naprawdę myśli...? - zaczął i urwał, patrząc niepewnie na Poirota.
Blunt należy do owych mało wymownych typów, którym przez gardło nie mogą przejść delikatne sformułowania. Poirot zupełnie tego nie rozumie.
- Jeśli pan wątpi, proszę spytać jej samej, monsieur. Ale, być może, pan już nie dba...? Sprawa pieniędzy...
Blunt wydał dźwięk podobny do ryku zranionego zwierzęcia.
- Pan myśli, że ja mógłbym mieć o to do niej pretensję? Roger zawsze był dziwny, jeśli idzie o pieniądze. Flora wpakowała się w kabałę i bała mu się przyznać. Biedne dziecko, biedna samotna dziewczyna!
Poirot spoglądał w zamyśleniu na boczne drzwi.
- Wydaje mi się, że panna Flora poszła do ogrodu - mruknął.
- Byłem skończonym głupcem. Dziękuję panu bardzo - powiedział szybko Blunt. - Dziwna rozmowa. Jakby z Szekspira. Ale z pana swój chłop. Dziękuję.
Ujął rękę Poirota i ścisnął ją tak mocno, że ten aż się skręcił z bólu. Potem major szybkim krokiem wyszedł przez boczne drzwi do ogrodu.
- To nie skończony, to całkowity szaleniec - mruknął za nim Poirot, rozcierając dłoń. - To szaleniec w miłości.
XX
Panna Russell
Inspektor Raglan doznał niemiłego wstrząsu. Nie oszukało go - podobnie jak i nas - rycerskie kłamstwo majora Blunta. Przez całą drogę do miasteczka skarżył się i biadał:
- To zmienia wszystko, prawda? Nie wiem, czy pan sobie z tego zdaje sprawę, panie Poirot?
- Tak, tak, zdaję sobie - odparł Poirot. - Bo widzi pan, inspektorze, ja od samego początku o czymś podobnym myślałem.
Inspektor Raglan, któremu myśl o tym zaświtała w głowie, i to z cudzą pomocą, dopiero pół godziny temu, spojrzał niewyraźnie na Poirota i dalej rozwodził się nad swoim odkryciem:
- Teraz będzie historia z tymi alibi! V1'szystkie nic niewarte. Diabła warte, można powiedzieć. Trzeba zacząć od początku, sprawdzić, co każdy robił od dziewiątej trzydzieści. Dziewiąta trzydzieści! Tego czasu musimy się już trzymać. Miał pan zupełną rację co do tego Kenta, lepiej go jeszcze nie zwalniajmy. Zaraz, zaraz, o dziewiątej czterdzieści pięć był „Pod Psem i Gwizdkiem". Jeżeli biegł, mógł się tam dostać w piętnaście minut. Być może to właśnie jego rozmowę z Rogerem Ackroydem słyszał pan Raymond. Kent żądał pieniędzy, a pan Ackroyd odmawiał. Ale jedno jest jasne, to nie on dzwonił ze stacji. Stacja jest o pół mili w przeciwnym kierunku, a Kent siedział „Pod Psem i Gwizdkiem" do godziny dziesięć po dziesiątej. Niech diabli wezmą ten telefon! Zawsze musimy na tym utknąć.
- W istocie, to bardzo ciekawe - zgodził się Poirot. - Możliwe także, że to kapitan Paton wszedł przez okno do pokoju ojczyma. Zobaczył go nieżywego i uciekł, a po drodze zatelefonował ze stacji. Przestraszył się, że zostanie oskarżony o morderstwo, i zwiał. To możliwe, prawda?
- A po cóż by miał dzwonić?
- Może przypuszczał, że pan Ackroyd jeszcze żyje? Pomyślał sobie, że trzeba jak najprędzej sprowadzić lekarza, ale nie chciał przy tym zdradzać swojej obecności. Tak, tak mogło być. No, co pan powie o takiej teorii?
Inspektor dumnie wypiął pierś, tak zadowolony ze swojego wysiłku myślowego, że wszelkie wątpliwości z naszej strony potraktowałby lekceważąco.
Zatrzymałem samochód pod domem, pożegnałem się szybko i pośpieszyłem do gabinetu przyjęć, gdzie od dłuższego czasu czekało już na mnie kilku chorych. Poirot odprowadził inspektora na posterunek policji.
Załatwiwszy ostatniego pacjenta, poszedłem do małego pokoiku na tyłach domu. Nazywam go moim warsztatem. Bardzo jestem dumny z aparatu radiowego, który sam zmajstrowałem. Karolina nie znosi tego miejsca. Trzymam tam wszystkie narzędzia i zabraniam wstępu Annie, która robi w domu wielki bałagan swoją miotełką i szczotką. Właśnie regulowałem mechanizm budzika, potępionego przez domowników jako przedmiot, na którym nie można polegać, kiedy otworzyły się drzwi i Karolina wsadziła głowę do środka.
- O, jesteś tu, James? - powiedziała z głębokim niezadowoleniem. - Pan Poirot chciał się z tobą widzieć.
- No to co? - odpowiedziałem nieco poirytowany, gdyż nagłe wejście Karoliny zaskoczyło mnie i wypuściłem z ręki maleńkie kółko. - Jeśli chce się ze mną zobaczyć, niech tu przyjdzie.
- Tutaj? - zdziwiła się Karolina.
- Przecież słyszałaś. Tutaj.
Karolina prychnęła z niezadowoleniem i wycofała się. Po chwili wróciła, prowadząc Poirota, i natychmiast wyszła, zatrzaskując z hałasem drzwi.
- A, mój przyjacielu! - odezwał się Poirot, podchodząc i zacierając dłonie. - Nie pozbył się pan mnie tak łatwo, tak?
- Skończył pan z inspektorem?
- Chwilowo. A pan, przyjacielu, załatwił już wszystkich pacjentów?
- Tak.
Poirot usiadł i spojrzał na mnie, przechylając na bok jajowatą głowę. Sprawiał wrażenie człowieka, który z zadowoleniem rozpamiętuje usłyszany przed chwilą wspaniały dowcip.
- Myli się pan - powiedział wreszcie. - Ma pan jeszcze jednego pacjenta.
- Chyba nie pana?! - wykrzyknąłem zdziwiony.