Brus stał, dysząc ciężko, a ja wychwyciłem wzburzony strumień jego myśli, wście-
kłość, która nakazywała mu zmiażdżyć nas obu. Opanował te chęci, ale ów krótki prze-
błysk wystarczył, by mnie przerazić. I kiedy nagle skoczył na nas, ja samą myślą odepchnąłem go z całą siłą mojego strachu.
Upadł ciężko niczym ptak trafiony w locie kamieniem i przez chwilę siedział bez
ruchu. Ja się schyliłem i przygarnąłem do siebie Gagatka. Brus ciężko potrząsnął głową, jakby strzepywał z włosów krople deszczu. Podniósł się i stanął nad nami, wysoki jak góra.
— Szczeniak ma to we krwi — mruknął do siebie. — Wziął charakter po suce i nie
powinienem się dziwić. Ale chłopiec musi się nauczyć. — Spojrzał mi prosto w twarz
i przestrzegł: — Bastardzie, nigdy więcej tego nie rób. Nigdy. Teraz daj mi szczeniaka.
Znów się do nas zbliżał, a ja, poczuwszy strumień jego hamowanego gniewu, nie
mogłem się opanować. Znów go odepchnąłem. Tym razem moja obrona napotkała ścia-
80
nę, która oddała mi cios tak potężnie, że się od niej odbiłem i osunąłem na ziemię, prawie zemdlałem; mój umysł zapadł w ciemność. Brus pochylił się nade mną.
— Ostrzegałem cię — rzekł cicho, głosem podobnym do warkotu wilka.
Potem poczułem, jak palcami chwyta Gagatka za kark. Uniósł szczeniaka przemocą
i zabrał go, poniósł, dość delikatnie, do drzwi. Ze skoblem, który dla mnie stanowił taką przeszkodę, poradził sobie łatwo i po chwili usłyszałem jego kroki na schodach.
W jednej chwili przyszedłem do siebie. Zerwałem się na równe nogi, rzuciłem do
drzwi, ale były zamknięte na klucz, gdyż bezskutecznie szarpałem skobel. Moja więź
z Gagatkiem słabła, w miarę jak Brus unosił go coraz dalej i dalej ode mnie, zostawiając pustkę i beznadziejną samotność. Zaskomlałem, potem zawyłem, drapałem w drzwi.
Nagle oślepił mnie błysk czerwonego bólu i Gagatek zniknął. Gdy jego psie zmysły
opuściły mnie całkiem, krzyknąłem rozdzierająco i zapłakałem: samotny sześciolatek.
Na próżno waliłem pięściami w grube drewniane deski.
Wydawało mi się, że minęły całe godziny, nim Brus wrócił. Podniosłem głowę ze
stopnia, gdzie leżałem, dysząc z wyczerpania. Gdy próbowałem czmychnąć obok nie-
go, chwycił mnie wprawnie za koszulę. Szarpnięciem zawrócił do pokoju, zatrzasnął
81
i zaryglował drzwi. Bez słowa rzuciłem się na nie, w gardle narastał mi skowyt. Brus usiadł ciężko.
— Nawet o tym nie myśl, chłopcze — ostrzegł mnie surowo, zupełnie jakby znal
desperackie myśli kłębiące się w mojej głowie. — Już go nie ma. Nie ma szczeniaka
i to wielka szkoda, bo był z dobrej krwi. Z rodu prawie tak starego jak twój. Ale raczej stracę psa niż człowieka. — Nie odezwałem się słowem. — Spróbuj za nim nie tęsknić
— dodał, prawie współczująco. — Wtedy mniej boli.
Nie potrafiłem przestać tęsknić, a w jego głosie słyszałem, że tak naprawdę wcale
się tego po mnie nie spodziewał. Westchnął, zgasił lampę i ułożył się do snu. Nie spał
jednak wcale, a o świcie wstał, podniósł mnie z barłogu i ułożył na swoich wygrzanych kocach. Wyszedł znowu i nie było go przez kilka godzin.
Na długie dni pogrążyłem się w rozpaczy, trawiony gorączką. Brus rozgłosił, jak
sądzę, że dokuczają mi jakieś dziecięce dolegliwości, więc zostawiono mnie w spokoju.
Wiele czasu minęło, nim pozwolono mi znowu wyjść, a i wtedy nie samemu.
Od tamtej pory Brus starannie pilnował, bym nie miał szansy zaprzyjaźnić się z ja-
kimkolwiek zwierzęciem. Na pewno był przekonany, że mu się to udało, i w pewnym
82
stopniu rzeczywiście tak było, ponieważ nie zadzierzgnąłem szczególnej więzi z żadnym psem ani koniem. Wiem, że Brus działał w dobrej wierze, ale ja nie czułem się
chroniony, lecz więziony. Królewski koniuszy został strażnikiem fanatycznie strzegą-
cym mnie przed Rozumieniem. Wówczas to w mojej duszy zakiełkowała i głęboko
zapuściła korzenie gorycz samotności.
3. POROZUMIENIE
Pierwotne źródło Mocy pozostanie zapewne na zawsze okryte mgł ˛
a tajemnicy. Bez-
sprzecznie zdolność do jej wykorzystywania najczęściej przejawia się wśród członków rodu królewskiego, jednak nie jest ona przypisana wył ˛
acznie władcom. Warto zauważyć,
że Zawyspiarze najwyraźniej nie s ˛
a obdarzeni talentem do władania Moc ˛
a, podobnie
jak nie maj ˛
a go pierwotni mieszkańcy Królestwa Sześciu Księstw. Wydaje się, iż ziarno
prawdy tkwi w ludowym przysłowiu: „Gdzie krew morza miesza się z krwi ˛
a równin, tam
kwitnie Moc”.
84
* * *
Czy taka jest natura świata, że wszystko się dzieje rytmicznie i że w tym rytmie
jest specyficzny spokój? Wszystkie wypadki, bez względu na to, jak wstrząsające czy
radosne, stonowane są przez rutynę codziennego życia. Mężczyźni przemierzający pole
bitwy w poszukiwaniu rannych pomiędzy zabitymi zatrzymają się, by odkaszlnąć czy
wydmuchać nos. Podniosą oczy na niebo za kluczem gęsi. Widziałem chłopów idących
za pługiem czy obsiewających pole, choć za pobliskimi wzgórzami ścierały się armie.
Także i mnie dotyczy ta reguła. Wspominam własne dzieje i nie mogę wyjść z zadzi-
wienia. Zostałem zabrany od matki, wywieziony do obcego miasta, opuszczony przez
ojca i oddany pod opiekę jego służącemu, a potem pozbawiony towarzystwa ukochane-
go szczeniaka, a jednak żyłem jak każdy mały chłopiec. Dla mnie oznaczało to wsta-
wanie z łóżka, gdy obudził mnie Brus, i deptanie mu po piętach w drodze do kuchni,
gdzie jadłem tuż obok niego. Potem stale byłem jego cieniem. Rzadko spuszczał mnie
z oka. Chodziłem za nim krok w krok, przyglądałem się jego pracy i w końcu po trochu zacząłem mu pomagać. Przy wieczerzy siadałem na ławie u boku Brusa, a on wszyst-85
kowidzącym spojrzeniem doglądał moich manier przy stole. Potem szedłem na górę, do izby, gdzie przez resztę wieczoru, wpatrzony milcząco w płomienie, czekałem na jego
powrót lub przyglądałem się, jak pił i pracował: naprawiał uprzęże albo je robił, mieszał
jakieś maści, przygotowywał lekarstwo dla chorego konia. On pracował, a ja się mimo
woli uczyłem, choć — jak pamiętam — niewiele rozmawialiśmy. Dziwi mnie teraz, że
w ten sposób minęły mi niemal trzy następne lata.
Nauczyłem się postępować podobnie jak Sikorka: w te dni, gdy Brus był zajęty