Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Voyles milczał przez chwilę, wpatrując się w okno.
- Jeśli zrobił to jeden facet, to mamy do czynienia z supermanem. Prawdopodobnie było ich jednak dwóch albo trzech i mieli pomoc z zewnątrz. Ktoś dostarczył im wielu informacji.
- Na przykład jakich?
- No, choćby takich, jak często Jensen chodzi do kina, w którym rzędzie zwykle siada, o której godzinie rozpo­czyna oglądanie, czy jest sam, czy może z kimś się spotyka. Biuro nie ma takich informacji. Jeśli chodzi o Rosenberga, to ktoś musiał wiedzieć, że w jego domu nie ma systemu alarmowego, że nasi chłopcy siedzą na dworze, że Ferguson przychodził na dziesiątą i schodził z posterunku o szóstej i że siedział z tyłu domu, że...
- O tym Biuro było poinformowane - przerwał mu pre­zydent.
- Oczywiście. Ale mogę pana zapewnić, że nie dzieli­liśmy się z nikim tą wiedzą.
Prezydent rzucił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie w stronę Coala, który w zamyśleniu tarł brodę.
Voyles zmienił pozycję w fotelu, unosząc nieco swój szeroki zad, a potem uśmiechnął się do Gminskiego, jakby chciał powiedzieć: “Pograjmy z nimi w te klocki”.
- Sugeruje pan istnienie spisku - stwierdził dosyć in­teligentnie Coal, marszcząc brwi.
- Niczego, do cholery, nie sugeruję. Oznajmiam panu, panie Coal, i panu, panie prezydencie, że wedle naszej wiedzy istniał spisek, którego celem było zabicie sędziów. W spisek musiało być zaangażowanych wiele osób. Mor­derca był jeden albo dwóch, ale pomagało im kilku ludzi z zewnątrz. Wskazuje na to szybkość, dobra organizacja i sposób, w jaki wykonano robotę.
Coal wyglądał na zadowolonego. Wyprostował się i po­nownie założył ręce z tyłu.
- Kim są w takim razie owi spiskowcy? - spytał pre­zydent. - Kogo pan podejrzewa?
Voyles wziął głęboki oddech i usadowił się wygodniej w fotelu. Zamknął teczkę i odstawił ją na podłogę.
- W tej chwili podejrzewamy jedynie kilka osób. Za­znaczam, że należy utrzymać to w tajemnicy.
- Wiemy, że sprawa jest poufna - warknął Coal. - Znaj­duje się pan w Gabinecie Owalnym, dyrektorze.
- Wiem, gdzie się znajduję, bywałem tu wcześniej. Mó­wiąc szczerze, panie Coal, byłem tu już wtedy, kiedy pan nosił jeszcze pieluchy. Stąd wiem o istnieniu przecieków.
- Które swego czasu zdarzały się również w Biurze - odparował Coal.
- Sprawa jest poufna, Denton. Ma pan na to moje sło­wo - zażegnał kłótnię prezydent.
- Jak wszyscy wiemy - ciągnął Voyles - Sąd Najwyższy rozpoczął sesję w poniedziałek. Od kilku dni w mieście odbywały się demonstracje. Przez ostatnie dwa tygodnie wzmogliśmy kontrolę organizacji podziemnych. Wiemy, że w dystrykcie Kolumbii od tygodnia przebywało co naj­mniej jedenastu członków Armii Podziemia. Paru zatrzymaliśmy dzisiaj i po przesłuchaniu wypuściliśmy bez sta­wiania zarzutów. Zdajemy sobie sprawę, że ludzie ci mają odpowiednie siły i środki, a także motywy, by uderzyć w sędziów. W tej chwili są na czele listy podejrzanych. Nie wykluczam jednak, że jutro wszystko może się zmienić.
Na Coalu nie zrobiło to wrażenia. Armię Podziemia pode­jrzewali wszyscy.
- Słyszałem o nich - odezwał się dosyć głupio prezy­dent.
- Doprawdy? To znaczy, że stają się popularni. Według nas są odpowiedzialni za zamach na pewnego sędziego z Teksasu. Nie możemy im jednak tego udowodnić. Ich specjalnością jest podkładanie bomb. Podejrzewamy, że w całym kraju podłożyli ich co najmniej sto: pod kliniki ginekologiczne, biura ACLU, kina porno i kluby dla gejów. Są to ludzie, którzy z zasady nienawidzili Rosenberga i Jensena.
- A inni podejrzani? - spytał Coal.
- Od dwóch lat mamy na oku aryjską grupę o nazwie Ruch Oporu Białych. Działają w Idaho i Oregonie. W ze­szłym tygodniu ich przywódca przemawiał w Wirginii Za­chodniej i przez kilka dni kręcił się w okolicy Waszyng­tonu. W poniedziałek rozpoznano go w tłumie demonstran­tów przed Sądem Najwyższym. Na jutro zaplanowaliśmy przesłuchanie tego człowieka.
- Czy ci ludzie to profesjonalni mordercy? - zapytał Coal.
- Nie reklamują się, pojmuje pan? Wątpię, żeby wspo­mniane przeze mnie grupy same dokonały morderstw. Mo­gły jednak wynająć zabójców i zadbać o zaplecze.
- Więc kim są zabójcy? - drążył prezydent.
- Mówiąc szczerze, mogą na zawsze pozostać nieznani.
Prezydent wstał, by rozprostować nogi. Kolejny ciężki dzień w pracy. Uśmiechnął się do Voylesa.