Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Cała cywilizowana ludzkość. Ale i nasi wrogowie, przygryzając wargi, nie odstępują od ekranów telewizyjnych w nadziei, że wyprawa się nie powiedzie.
Tak więc. . .
— Poczekaj. . . — przerwał mu inny głos, głos Prezydenta. — Ja też wam coś
powiem. Już z góry dziękuję w imieniu całego narodu i swoim osobiście.
— Zaczynamy odliczanie — oświadczył kierownik lotów. — Dwadzieścia. . .
dziewiętnaście. . . osiemnaście. . .
Minc z Udałowem usiedli w fotelach i przypięli się pasami. Gdy tylko to zro-
bili jakaś niewiarygodnie wielka siła wdusiła ich w fotele, ryknęły silniki rakiety.
— Lecimy! — wygłosił sakramentalne słowo profesor Minc.
Jak zawsze, profesor Minc miał rację.
Kiedy skończyło się wznoszenie i rakieta wyczerpała swoje możliwości,
pierwszy stopień odłączył się i spłonął w atmosferze, tak jak było zaplanowane.
To samo stało się z drugim stopniem i trzecim. Ale w odróżnieniu od pozosta-
łych nosicieli gwiezdna rakieta miała dodatkowy czwarty stopień, przy włączeniu którego miniaturowy stateczek odłączał się od swojego wielkiego brata, a ten po-zostawał na orbicie, czekając na powrót kosmonautów.
Kiedy nadeszła ta chwila, nadszedł czas na przebudzenie Piotra Gedike i Piotra Iwanowa. I znowu przydał się dalekosiężny umysł profesora Minca. W tym czasie
na statku panowała już nieważkość, co oznaczało, że kosmonauci sami unieśli się nad pudełkiem od zapałek i zaczęli szybować w powietrzu. Pudełko, oczywiście,
było składane i profesor ukrył je za fortepianem, który stał w mesie stateczku, żeby podróżnicy mogli kulturalnie spędzać czas podczas długich kosmicznych
wieczorów.
Oczywiście, kosmonauci bardzo zdziwili się, że przespali start, ale Minc prze-
konał ich, że nie będą za to ukarani, ponieważ startowy sen wchodzi w zakres
programu wyprawy.
Mistrzowie z fabryki twardych zabawek pokazali, co potrafią. Nawet trzycen-
tymetrowe pianino nie fałszowało. Oczywiście, kosmonautom nawet do głowy
208
nie przyszło, jaki dowcip z miniaturyzacją wyciął im profesor Minc. Tak więc lot przebiegał w spokoju i zgodzie.
W wyznaczonych terminach odbywały się seanse łączności i kosmonauci pły-
wali w powietrzu przed telewizyjnymi kamerami, opowiadali o doświadczeniach
z roślinami i owadami. W tym czasie Udałow i Minc siedzieli w toalecie, żeby
przypadkiem nie wpaść w oczy widzom.
Ósmego czy dziewiątego dnia lotu seanse łączności urwały się — odległość
przekraczała zasięg środków łączności.
Stateczek dawno już opuścił granice Układu Słonecznego, niczym srebrna
kulka mignął za iluminatorem Pluton i wokół zrobiło się pusto.
Stateczek ciągle się rozpędzał i rozpędzał, póki nie osiągnął prędkości światła.
I wtedy, zgodnie z teorią względności, czas na nim istotnie zwolnił swój bieg; dni, które migotały dla Ziemian jak ogniki świateł przejeżdżającego pociągu, rozcią-
gnęły się na statku do odpowiedniej długości, tak na trzy posiłki.
Kiedy zaczął się trzeci miesiąc podróży Udałow zaczął rozpoznawać znane
sobie gwiazdozbiory i kosmiczne latarnie. Właśnie stąd przylatywały na Ziemię
kosmiczne obiekty i wszelkie latające talerze.
Ale nie mówił o tym. Obawiał się, że zostanie źle zrozumiany. Owszem, po-
dróżował po wszechświecie, ale na obcych statkach, kapitanowie których nie po-
dejrzewali nawet istnienia Alberta Einsteina, a wykorzystywali po prostu zwy-
czajny kosmiczny flop — to znaczy skakali przez przestrzeń. Na tę technologię
Ziemia jest jeszcze za młoda, zbyt niestabilna jest jej sytuacja wewnętrzna, zbyt wiele widać na niej zarzewi konfliktów i wzajemnej wrogości.
A oto i glob, tak zgrabnie wyliczony i odkryty przez chłopca o imieniu Sierio-
ża. Leży na skraju Kosmicznej Federacji, rzadko przylatują tu statki.
Glob wolno wirował pod statkiem.
Nadszedł czas zdecydowanych i odpowiedzialnych działań.
Minc miał przywrócić kosmonautom ich prawdziwe rozmiary, żeby nie zgubi-
li się wśród ogromnych obcych. To by dopiero była sensacja, gdyby któryś z ko-
smonautów, nie mówiąc już o Udałowie, trafił pod obcas aborygena!
Ale należało to zrobić ostrożnie, już po lądowaniu. W tym celu zaplanowano,
że wylądują poza obszarem miejscowego kosmodromu, jeśli taki istnieje, potem
zmienią się w ludzi o normalnych gabarytach, i dopiero wtedy postarają się o na-wiązanie kontaktu z miejscowymi.
Statek znalazł się na orbicie. W odbiornikach rozległy się głosy — to znaczy-
ło, że odkryto już tutaj radio.
Oto na czym polegał plan Minca.
Piloci mieli wybrać jakieś oddalone miejsce, wylądować na nim, ukryć się
w trawie, wśród żuczków i żab.
Dalsze działanie — w zależności od rozwoju sytuacji.
209
Zachowanie Minca, który chciał znaleźć miejsce całkowicie bezludne, wydało się kosmonautom bez sensu. Po co gnali przez połowę Galaktyki, żeby teraz kryć się przed miejscowymi?
Udałow go rozumiał.
— Chłopaki — powiedział. — Ja chcę żyć, wy też i to z pożytkiem dla oj-
czyzny. Dlatego musimy zachować maksymalną ostrożność. Może tu mieszkają
wybuchowi, podejrzliwi ludzie, którzy otworzą ogień do statku przybyszy, piku-
jącego na stolicę ich państwa? Może będą nawet mieli rację?
— Wylądujemy, odetchniemy, porobimy badania — podtrzymał go Minc. —
Zwiad wyślemy. Trzeba przecież porozmawiać, wszystko wyjaśnić. Dopiero po-
tem odbędzie się uroczyste powitanie.
Po namyśle kosmonauci zgodzili się.
Stateczek kilka razy okrążył planetę. Gdyby nie jedna niebezpieczna chwila,
kiedy trafili w środek burzy, nic się szczególnego nie działo. Widać było pola uprawne i miasta, ale cywilizacja na specjalnie rozwiniętą nie wyglądała.
Odszukano gęsty las w strefie umiarkowanej, żeby nie było za dużo anakond
i tygrysów. Wylądowali na polanie.
Lądowanie było dobre, miękkie, nie mieli powodu do jakiegoś niepokoju.
Humory dopisywały.
Wypili buteleczkę wódeczki, specjalnie na tę okazję wziętą z Ziemi. Udałowa