— W jaki sposób miałem go przekonać? — Czy zdrowy
na umyśle człowiek wsadza rękę w gniazdo os? Siedzieliśmy w tawernie „Pod
Łaciatym Krukiem”. Skończyliśmy wszystkie interesy i niedługo mieliśmy odlecieć na
„Voyringerze”. Pojawiły się Zielone Szaty i ustawiły ten swój kołowrotek. Wydawało się,
że nam, obcokrajowcom, nic nie grozi. Gdy strzałka zatrzymała się, mogę przysiąc, że
wskazywała miejsce dokładnie między nami. A oni rzucili się na nas...
— Po co? — Widziałem, że mi nie wierzył. — Nie igrają w ten sposób z przybyszami
z zewnątrz.
— Nam też się tak wydawało, nadzorco. A jednak rzucili się na nas. Zasztyletowali
Vondara, gdy próbował się bronić. Zabiłem jednego z nich i uciekłem. Słyszałem
wcześniej o tej świątyni, więc...
— Powiedz mi, jaki znak rozpoznawczy miał Vondar Ustle? Ostrzegam cię, że go
widziałem. — Pytanie było szybkie i celne, niczym strzał z lasera.
— Pieczęć w kształcie półksiężyca z opalu, a pomiędzy jego rogami głowa Gryfa
wykonana z krzemienia — udzieliłem mu błyskawicznej odpowiedzi. Zastanawiałem
się jednocześnie, skąd ów człowiek mógłby znać godło kogoś, kto pokazywał je
wyłącznie równym sobie.
Mężczyzna przytaknął i schował laser.
— Jakich wrogów narobił sobie tutaj Vondar?
Ta myśl dręczyła i mnie, szczególnie gdy miałem chwilę czasu, by się nad tym
zastanowić. Niewykluczone, że śmierć mojego mistrza ukartowano z chęci zemsty.
Choć wybór ofiary miał z zasady odbywać się drogą losowania, plotka głosiła, że często
pomagano ślepemu losowi wskazać osobę, z której śmierci cieszyłoby się nie tylko samo
bóstwo i Zielone Szaty, ale i ktoś jeszcze. Jednak w czasie naszego tutaj pobytu nie doszło
do jakiegokolwiek zatargu. Odwiedziliśmy Hamzara, obejrzeliśmy towar i Vondar kupił
parę rzeczy, które uznał za wartościowe. Wymienili przy tym kilka handlowych plotek,
to wszystko. Odwiedziliśmy też bazar włóczęgów i potargowaliśmy się o nieoszlifowane
kryształy ze słonej pustyni, zawsze jednak obie strony były zadowolone. Nie widziałem
powodu do żadnej awantury. Dałbym wiele, żeby znaleźć jakiś pretekst, ale nic nie
przychodziło mi do głowy.
22
23
— To może być ktoś z zewnątrz — powiedział nadzorca. Obserwował mnie, jakby
oczekiwał, że wymienię nazwiska i przyczyny. Po chwili jednak mówił dalej. — Niektóre
ciosy dosięgają nas z daleka. Jeśli chcesz poprzysiąc zemstę zabójcom swego mistrza, to
twoja sprawa. Pod warunkiem oczywiście, że wyjdziesz z tego żywy. Czego oczekujesz
od nas? Chcesz się stąd wydostać... jak?
— A co proponujesz? — zapytałem. — Dobrze zapłacę za możliwość opuszczenia
tej planety i transport do portu drugiej kategorii na każdej innej. I nie mów mi tylko...
— Odważyłem się teraz trochę go przycisnąć. W końcu nie miałem nic do stracenia
— ... że nie dasz rady mnie wyprowadzić. Możliwości Wolnych Kupców są ogólnie
znane.
— Umiemy o siebie zadbać, ale ty nie jesteś jednym z nas.
— Dbacie też o swój towar. Potraktuj mnie zatem jak ładunek, wyjątkowo cenny
ładunek.
Niespodziewanie na jego usta przybłąkał się uśmiech.
— Ładunek, tak? — uśmiech zniknął z jego warg. Patrzył teraz wnikliwie, jakby
chciał wzrokiem zmienić mnie w pudło lub pakunek, który mógłby załadować na
statek. — Mówiłeś coś o cenie? — powiedział ożywiony. — Jakiego rodzaju zysk miałeś
na myśli? Jak duży?
Odwróciłem się i odszukałem mój pas. Pokazałem mu klejnoty, które zaiskrzyły
w świetle pochodni. Były owocem mojej półrocznej pracy, targowania się i wymiany.
Dwa z nich pasowały do siebie idealnie — Oczy Kelem. Miały szkarłatnozłoty
kolor. Gdzieniegdzie dostrzec można było odcienie zieleni. Gdy patrzyło się na nie
odpowiednio długo, kolory zaczynały falować i zmieniały się. Kamienie te nie należały
do bezcennych. Ale zaoferowane na odpowiednim rynku, warte były długiej podróży dla
handlarza o zmiennym szczęściu. Nie miałem nic cenniejszego i on chyba to odgadł.
Nie próbował się nawet targować ani ograniczyć moich żądań. Czy w jakimś,
niewielkim choćby stopniu, litował się nade mną, tego nie wiem. Patrzył jednak to
na kamienie, to na mnie, kiwał głową i wyciągał rękę w ich kierunku, pokazując, że
zna kupieckie zwyczaje. Wolni Kupcy wyczuleni są na każdy towar i kupują rozmaite
rzeczy.
— Chodź!
Ruszyłem za nim, zostawiając za sobą ten pokój i stół, na którym leżała moja oferta.
Wystarczyło mi, że oni dotrzymują swojej części umowy. Znaleźliśmy się znów w holu
przy drzwiach, gdzie uprzednio paliły się dwie świece. Teraz obie były wygaszone,
a przez otwory w drzwiach sączyło się światło dnia. Nadzorca pochylił się i podniósł
z ziemi zawiniątko. Był to mundur i czapka załoganta.
— Przebierz się.
Zaśmiałem się, nieco głupkowato.
— Wygląda na to, że przyszedłeś tu przygotowany — powiedziałem, naciągając tunikę
i zapinając klamry przy kołnierzu i pasku. Ubranie było na mnie trochę za ciasne.
22
23
— Tak... — Zawahał się. — Wieści szybko się rozchodzą. Nasz kapitan znał Vondara.
Gdy dotarła do nas wiadomość, był na tyle zainteresowany, by mnie wysłać.
Z jego twarzy wyczytałem, że na ten temat nic więcej nie powie. Czułem się tak
szczęśliwy, iż przyszedł tu przygotowany, by mnie wyciągnąć, że gotów byłem wyjść stąd
choćby głównym wyjściem.
On jednak nie skierował się w tę stronę. Podszedł natomiast szybko do ściany po lewej
stronie i przyłożył do niej dłoń. Wydawało się, że nie poruszy to ciężkiego kamienia,
a jednak ściana rozstąpiła się, odsłaniając wąskie przejście, w które wszedł bez wahania.