Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Z końcem czerwca operację oczyszczającą zakończono. W ciągu trzech miesięcy, kosztem ponad siedmiu tysięcy zabitych Amerykanów, wyeliminowano sto tysięcy nieprzyjacielskich żołnierzy i czterdzieści dwa tysiące cywi­lów.
8 Pułk Piechoty Morskiej powrócił na Saipan, by przygotować się do ataku na główne wyspy Japonii. Mark był tą perspektywą przerażony. Iluż jeszcze niewinnych cywilów padnie, zanim zapa­nuje pokój?
Trafił, w dniu lądowania, na Bily'ego J., gdy ten pakował manatki. Wracał, wedle jego własnych słów, do Stanów, żeby przetrenować nowych oficerów.
- Myślę, że będziesz musiał osobiście, Mark, posprzątać pole bitwy. - Billy J. uścisnął mu dłoń. Nastąpiła męcząca pauza. - Daj mi znać, jak sobie radzisz. - Objął Marka krótko, lecz serdecznie, po czym wrócił do pakowania.
 
 
 
 
CZĘŚĆ SIÓDMA
 
„ZNIEŚĆ TO, CO NIE DO ZNIESIENIA, PRZETRWAĆ – CO SIĘ PRZETRWAĆ NIE DA”
 
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY 
1.
 
Iwo Jima, lipiec 1945
 
Żołnierze na Filipinach i wysepkach Pacyfiku tak małych, że można je przerzucić kamieniem, byli dla Japonii straceni. Tylko nieliczni powrócili do ojczyzny, a ci, którzy wrócić nie mogli, nie popełnili harakiri i nie polegli w ostatnim sa­mobójczym ataku, zostali porzuceni, chorzy i umierający z głodu. Żyli z dnia na dzień, uciekając przed partyzantami lub Ame­rykanami, gnani jedynie pragnieniem przeżycia. Na Iwo Jimie skupiło się więcej tych straceńców na mili kwadratowej niż na jakiejkolwiek innej wyspie na Pacyfiku. Co najmniej tysiąc nadal zamieszkiwało miriady jaskiń, wyłaniając się po zmierzchu, by myszkować w poszukiwaniu żywności i bezpieczniejszego schronienia.
Oddziały saperów przezwane „Morskimi pszczołami", położyły już dwadzieścia mil dróg, wzniosły mnóstwo domów, splantowały środkowy płaskowyż, by zbudować najdłuższy na Pacyfiku (10 000 stóp) pas startowy. Japońscy zamiatacze ulic często spotykali się na swoich ścieżkach o północy, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Tylko gdy świecił księżyc, a dla Japończyków to sentymentalna pora, przystawali, by powspominać dom, ulubione dania i kochane osoby.
Kuzyn Sumiko, porucznik Yuji Toda, próbował popełnić samo­bójstwo, włożywszy w usta lufę pistoletu. Gdy jednak pociągnął za spust, usłyszał tylko pstryknięcie iglicy. Kilka tygodni wcześniej pozwolił swoim żołnierzom złożyć broń, przypomniawszy im, że wszyscy, którzy to zrobią, sprowadzą na swoją rodzinę wieczną hańbę. Czeka ich los wyrzutków, ich nazwiska zostaną skreślone ze spisów ludności miast i wsi. W świetle prawa, przestaną istnieć i będą zarabiać na życie tylko pod przybranymi nazwiskami, daleko od domów.
Sam Toda zaczął myśleć o poddaniu się, wierząc, że zostanie po wojnie - jako oficer - skazany na śmierć. Wraz z pięćdziesięcioma innymi, już przerzucanymi z jaskini do jaskini, dał się ostatecznie złapać w połowie czerwca. Amerykanie, miotając granaty i bomby dymne, zapędzili ich w najgłębsze zakątki jaskini. Zaczęli w nią pompować wodę morską, Toda z siedmioma innymi był wśród tych, którzy uciekli do biegnącego nieco wyżej bocznego tunelu. Wówczas usłyszał krrump: wodą popłynął płomień. Puścili i pod­palili benzynę. Ocaleli tylko ci, którzy byli przy nim.
Następnego dnia zaczął penetrować wypełnioną dymem jaski­nię żółtawy płomień. To szedł japoński marynarz z latarką w dłoni.
- Amerykanie dali nam wszystkim papierosy i żarcia tyle, ile kto chciał - mówił. - Traktują nas bardzo dobrze. Jest tam wielu jeńców. Mamy nawet majora. - Skłonił głowę. - Zdecydujcie się sami. - Powiedział i wyszedł.
- Jeśli chcecie się poddać - zwrócił się Toda do pozostałych - zróbcie to.
Żołnierze, kolejno, składali przed nim formalny ukłon, jakby prosząc o wybaczenie, i opuszczali jaskinię, pozostawiając Todę z jednym rannym kolegą. - A ty co chcesz zrobić? - spytał.
- Nie chcę tylko umierać - odparł żołnierz.
- Ja także nie - powiedział Toda. Zgubił jednak w walce przepaskę, a nie chciał poddawać się nago. Znalazł sztukę bawełny i, posuwając się za rannym, wylazł z pieczary. Trzymał w garści pistolet. Natknął się u wyjścia na kilku Amerykanów. Jeden z nich powitał go uściskiem dłoni.
- Jestem oficerem - powiedział Toda - zanim wam się poddam, muszę coś na siebie włożyć. - Stanął, skromnie odwrócony do nich plecami, by zawiązać przepaskę, po czym się poddał.
Panował nad sobą aż do kąpieli pod prysznicem. Potem się załamał i, po raz pierwszy w życiu, rozpłakał. Nie chciał z nikim rozmawiać, tłumacząc to skrajnym wyczerpaniem, ale patrzył szczerze zafascynowany, gdy amerykański lekarz opatrywał ranną nogę wroga, pozwalając wrażej krwi i ropie zbryzgiwać jego własny mundur. Żaden lekarz japoński nigdy by do czegoś podobnego nie dopuścił!
Z odrazą patrzył na radosny nastrój kolegów-jeńców. Radzi z tego, że ocaleli, wyśpiewywali sprośne piosenki. Wstydził się, że jest Japończykiem i jeszcze tej nocy przegryzł język, żeby się udławić własną krwią. Wystawił go i zaczął się kłuć w podbródek. Bolało bardzo, ale krew prawie nie ciekła. Potem próbował się udusić sznurkiem skręconym w grubą pętlę. Gdy zaczął czernieć, przybiegli strażnicy.
Zaklął, wzruszył ramionami. Prawdopodobnie, powiedział so­bie: przeznaczono mi życie. Nie chciał jednak rozmawiać ze współjeńcami i przez dwa dni niczego nie wziął do ust. Namówiono go w końcu, żeby coś przegryzł. Mimo to nadal uważał, że poddając się, zhańbił siebie.
Od chwili ucieczki łodzią z wyspy Leyte, jego kuzyn Ko uniknął schwytania i śmierci co najmniej kilkanaście razy. Grupa kaprala Kamiko dopłynęła do Negros, wielkiej wyspy na zachód od Cebu, gdzie pojmano Willa. Spotkali po drodze tuzin innych maruderów i namówili ich, by razem szukali drogi do wolności. Grupa ta, nadal pod wodzą Kamiko, zaszyła się w gęstą dżunglę i skierowała ku południowo-zachodniemu wybrzeżu. Przełazili górę za górą, przy­mierając głodem, albo tygodniami mając za pożywienie tylko kraby i ślimaki.

Podstrony