Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Jose Arcadio ugiął kark pod jarzmem małżeńskim. Stanow­czy charakter Rebeki, jej zachłanność seksualna i uparta ambicja zagarnęły i wchłonęły niepospolitą energię jej męża, który z włóczęgi i kobieciarza zmienił się w olbrzymie zwierzę pociągowe. Dom mieli czysty i utrzymany w porząd­ku. Rebeka otwierała go na oścież o świcie, a wiatr znad grobów wpadał przez okna i wychodził drzwiami na po - ' dworko zostawiając fosfor rozsypujących się kości na pobie­lanych ścianach i meblach. Głód ziemi, grzechotanie kości rodziców i niecierpliwość krwi w obliczu bierności Pietra Crespiego zostały zepchnięte w dalekie zakamarki pamięci. Rebeka cały dzień haftowała przy oknie, głucha na odgłosy wojny, aż do chwili, kiedy gliniane dzbany zaczęły dźwięczeć w kredensie; wtedy podnosiła się, żeby odgrzać jedzenie, na długo zanim ukazały się uszargane w błocie psy myśliwskie, a za nimi kolos z dubeltówką i w sztylpach z ostrogami, czasem niosąc na ramieniu sarnę, a prawie zawsze kilka zajęcy albo dzikich kaczek. Pewnego popołudnia na począt­ku swoich rządów Arcadio przyszedł ich odwiedzić. Nie widywali go od czasu, gdy opuścili dom, ale okazał się tak czuły i pełen rodzinnych uczuć, że zaprosili go, by podzielił z nimi posiłek.
Dopiero przy kawie Arcadio ujawnił powód swojej wizy­ty: otrzymał donos na Josego Arcadia. Zarzucano mu, że po zaoraniu własnego podwórza orał dalej sąsiednie pola, obala­jąc płoty i równając z ziemią cudze gospodarstwa, póki nie przywłaszczył sobie siłą najlepszych włości w okolicy. Na chłopów, których nie ograbił, bo nie interesowały go ich ziemie, nałożył daninę, którą pobierał co sobotę uzbrojony w dubeltówkę i z psami myśliwskimi. Nie zaprzeczył temu. Swoje roszczenia opierał na tym, że zagrabione ziemie zo­stały rozdzielone przez Josego Arcadia Buendię w czasach zakładania Macondo i jego zdaniem można było dowieść, że jego ojciec już wtedy był szalony, ponieważ rozporządził się majątkiem, który w rzeczywistości należał do ich rodziny. Były to niepotrzebne tłumaczenia, bo Arcadio nie przyszedł tu, żeby wymierzyć sprawiedliwość. Zaproponował po pros­tu utworzenie biura kastralnego, tak by J osę Arcadio zalega­lizował swój tytuł do zagrabionej ziemi pod warunkiem, że przekaże lokalnej władzy prawo do pobierania daniny. Do­szli do porozumienia. Po latach, kiedy pułkownik Aureliano Buendia przejrzał tytuły własności, odkrył, że na nazwisko jego brata były zarejestrowane wszystkie ziemie dostrzegalne ze wzgórza jego podwórka aż po horyzont, nie wyłączając cmentarza, i że podczas jedenastu miesięcy sprawowania władzy Arcadio nie tylko przywłaszczył sobie pieniądze z kontrybucji, ale również te, które pobierał od ludzi za prawo grzebania zmarłych na włościach Josego Arcadia.
Dopiero po wielu miesiącach Urszula dowiedziała się tego, o czym wiedzieli wszyscy, gdyż ukrywali przed nią prawdę, żeby nie zwiększać jej cierpienia. Zaczęła coś podejrzewać:
,,Arcadio buduje dom” - zwierzyła się z udaną dumą swoje­mu mężowi, próbując wsadzić mu do ust łyżkę syropu z tykwy. Jednakże westchnęła mimo woli: „Nie wiem dla­czego, ale to wszystko jakoś mi się nie podoba”. Później, kiedy dowiedziała się, że Arcadio nie tylko ukończył budowę domu, ale zamówił wiedeńskie meble, utwierdziła się w po­dejrzeniu, że przywłaszczył sobie fundusze publiczne. „Przy­nosisz wstyd naszemu nazwisku” - krzyknęła pewnej nie­dzieli po mszy, kiedy zobaczyła go w jego nowym domu, grającego w karty ze swymi oficerami. Arcadio nie zwrócił na nią uwagi. Wtedy dopiero Urszula dowiedziała się, że ma sześciomiesięczną córkę i że Santa Sofia de la Piedad, z którą żył bez ślubu, znowu oczekuje dziecka. Postanowiła napisać do pułkownika Aureliana Buendii, gdziekolwiek by się znaj­dował, i powiadomić go o sytuacji. Wydarzenia najbliższych dni nie tylko przeszkodziły jej zamiarom, ale kazały jej żałować tego, że w ogóle je podjęła. Wojna, która dotychczas była tylko słowem na określenie czegoś niejasnego i dalekie­go, przybrała kształt konkretny w dramatycznej rzeczywisto­ści. Pod koniec lutego przybyła do Macondo stuletnia sta­ruszka na ośle obładowanym szczotkami. Robiła wrażenie osoby tak nieszkodliwej, że patrole wartownicze pozwoliły jej przejechać nie pytając o nic, jako jednej z licznych handlarek często przybywających tu z okolicy za moczarami. Skierowała się prosto do koszar. Arcadio przyjął ją w dawnej klasie, zamienionej obecnie w coś w rodzaju wartowni, gdzie obozowała straż, z hamakami zwiniętymi lub zawieszonymi na hakach, matami złożonymi na stertę w kącie, strzelbami, karabinami, a nawet bronią myśliwską porozrzucaną na podłodze. Staruszka stanęła na baczność w wojskowym ukłonie i przedstawiła się.
- Jestem pułkownik Gregorio Stevenson.
Emisariusz przynosił złe wieści. Ostatnie ogniska oporu liberałów były w trakcie likwidacji. Pułkownik Aureliano Buendia, którego pozostawił wycofującego się z okolicy Riohacha, wysłał go z misją przekazania poleceń Arcadiowi. Powinien bez oporu oddać miasto, stawiając jako warunek słowo honoru, że uszanuje się życie i majątek liberałów. Arcadio zmierzył wzrokiem pełnym politowania tego dziw­nego posłańca, którego można było wziąć za uciekającą „babcię.
- Ma pan oczywiście jakiś dokument pisany - powiedział

Podstrony