Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ale ja prze­ciąłem sznurki".
Przyniesiono jego sakwę i tobołek, bagaże zdjęto z grzbie­tu konia jucznego, zawierały one czyste ubrania. Wytarł się do sucha, otworzył tobołek - i westchnął. Zapomniał, że pozostałe dwa kaftany są równie strojne jak ten, który rzucił na oparcie krzesła, by pokojówka zabrała go do prania. Po jakiejś chwili zdecydował się na pasujący do nastroju kaftan w kolorze czarnym. Na wysokim kołnierzu odznaczały się srebrne czaple, w dół rękawów spływały srebrne, wartkie strumienie, woda spieniona na ostrych skałach.
Podczas przekładania drobiazgów, które miał w starym kaftanie, do nowego, znalazł pergaminy. Bezmyślnie wsa­dził zaproszenia do kieszeni, pochłonięty czytaniem dwóch listów od Selene. Zachodził w głowę, jak mógł się zacho­wywać tak głupio. Była piękną, młodą kobietą ze szlachet­nego domu. On zaś pasterzem, którego próbowały wyko­rzystać Aes Sedai, człowiekiem skazanym na obłęd albo przedwczesną śmierć. A jednak patrząc na to pismo, wciąż czuł jej ciało pod palcami, w nozdrzach wciąż śpiewała woń jej perfum.
- Jestem pasterzem - wyjaśnił listom - a nie kimś sławnym i gdybym mógł się ożenić, to tylko z Egwene, ale ona chce być Aes Sedai, a poza tym, jak mógłbym poślubić, pokochać jakąkolwiek kobietę, a potem popaść w obłęd i może nawet ją zabić?
Słowa jednak nie potrafiły zaciemnić wspomnienia o uro­dzie Selene ani też o jej spojrzeniach, pod wpływem których wrzała w nim krew. Wydało mu się nieomal, że razem z nim jest w tej izbie, że czuje jej perfumy. Wrażenie było tak silne, że aż rozejrzał się dokoła i roześmiał, stwierdziwszy, że jest sam.
- Coś mi się roi, jakby mi już powoli mętniał umysł - mruknął.
Gwałtownym ruchem odchylił osłonę lampy stojącej na nocnym stoliku, zapalił knot i przytknął papiery do ognia. Wiatr, który znienacka zahuczał za murami karczmy, wdarł się przez szczeliny w okiennicach do środka i podsycił pło­mienie, które z miejsca ogarnęły pergamin. Pośpiesznie cis­nął płonące listy do zimnego paleniska, zanim ogień zdążył poparzyć mu palce. Czekał tak długo, aż ostatni, poczerniały zwitek rozpadł się, dopiero wtedy zapiął sprzączkę pasa i wyszedł z pokoju.
Verin zajęła prywatną jadalnię, gdzie na półkach, ciąg­nących się wzdłuż ciemnych ścian, mieściło się więcej sre­bra niż w głównej izbie. Mat żonglował trzema ugoto­wanymi jajkami i próbował demonstrować nonszalancję. Ingtar z dezaprobatą zajrzał do paleniska, na którym jeszcze nie rozpalono ognia. Loial wciąż miał w kieszeniach kilka książek z Fal Dara, teraz czytał jedną z nich, stojąc obok lampy.
Perrin zgarbił się nad stołem, wpatrzony w swoje ręce, splecione na blacie. Nos mu podpowiadał, że w izbie pach­nie pszczelim woskiem, służącym do pastowania drewnia­nych boazerii.
"To był on - pomyślał. - Rand jest Zabójcą Cienia. Światłości, co się dzieje z nami wszystkimi?"
Zacisnął dłonie w pięści, wielkie i kanciaste.
"Te ręce miały trzymać kowalski młot, a nie topór".
Podniósł wzrok, gdy do izby wszedł Rand. Zdaniem Per­rina widać w nim było determinację, jakby się zdecydował na jakieś konkretne posunięcia. Aes Sedai gestem nakazała Randowi, by ten usiadł naprzeciwko niej na fotelu z wyso­kim oparciem.
- Jak się czuje Hurin? - spytał ją Rand, poprawiając miecz, by móc usiąść. - Odpoczywa?
- Upierał się, by już ruszać w drogę - odpowiedział mu Ingtar. - Wyjaśniłem, że udamy się w pościg dopiero wtedy, gdy wyczuje trolloki. Jutro wyruszymy tropem. Chy­ba że chcesz ich ścigać jeszcze dzisiejszej nocy?
- Ingtar - powiedział Rand nieswoim głosem. ­Naprawdę nie chciałem przejmować dowodzenia. Po prostu się nie zastanowiłem.
"Kiedyś zdenerwowałby się o wiele bardziej - pomy­ślał Perrin. - Zabójca Cienia. Wszyscy się zmieniamy".
Ingtar nie odpowiedział, tylko wciąż wpatrywał się w palenisko kominka.
- Jest parę spraw, które mnie mocno interesują, Rand - odezwała się cichym głosem Verin. - Jedna to sposób, w jaki udało ci się zniknąć bez śladu z obozu Ingtara. Drugą jest kwestia twego wcześniejszego o tydzień przybycia do Cairhien. Ten kancelista nie miał co do tego żadnych wąt­pliwości. Musiałbyś tu przyfrunąć.
Jedno z jajek Mata upadło na podłogę i rozbiło się. Mat nawet nie spojrzał. Patrzył na Randa, obrócił się natomiast Ingtar. Loial udawał, że wciąż czyta, jednakże na jego twa­rzy malowało się napięcie, a uszy uniosły się, podobne do włochatych stożków.
Perrin zorientował się, że i on się tak gapi.
- Pewnie że nie przyfrunął - powiedział. - Nie widzę skrzydeł. Może ma nam do opowiedzenia znacznie ważniejsze rzeczy.
Verin przeniosła uwagę na niego, ale zaledwie na mo­ment. Udało mu się wytrzymać jej wzrok, lecz pierwszy spojrzał w inną stronę.
"Aes Sedai. Światłości, dlaczego byliśmy tacy głupi, że przyłączyliśmy się do Aes Sedai?"
Rand spojrzał na niego z wdzięcznością, na co Perrin uśmiechnął się doń szeroko. Nie był to dawny Rand ­wydawało się, że wrósł w ten paradny kaftan, pasował teraz na niego jak ulał - wciąż jednak był to ten sam chłopak, razem z którym Perrin dorastał.
"Zabójca Cienia. Człowiek, który w wilkach budzi gro­zę. Człowiek, który potrafi przenosić Moc".
- Proszę bardzo - odparł Rand i prostymi słowami opowiedział swoją historię.
Perrin mimo woli rozdziawił usta. Kamienie Portalu. In­ne światy, w których teren zdawał się przemieszczać. Hurin, idący za tropem do miejsca, gdzie Sprzymierzeńcy Ciemno­ści dopiero mieli się znaleźć. I piękna kobieta w strapieniu, jakby żywcem wzięta z opowieści barda.
Mat cicho zagwizdał, wyrażając powątpiewanie.
- I to ona was sprowadziła z powrotem? Przez jeden z tych... Kamieni?
Rand wahał się przez sekundę.
- To musiała być ona - powiedział. - Rozumiecie teraz, w jaki sposób was wyprzedziliśmy. Gdy pojawił się Fain, razem z Loialem udało nam się wykraść mu nocą Róg Valere i z miejsca ruszyliśmy w drogę do Cairhien, ponie­waż uznałem, że możemy się stamtąd nie wydostać, kiedy już się obudzą, a poza tym wiedziałem, że Ingtar będzie się kierował ich śladem na południe i ostatecznie dotrze do Cairhien.
"Zabójca Cienia".

Podstrony