Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Patrz, ta coś niesie. Zapomniałem, co one jedzą.
- Jak to co, cukier. Ciągle jest jakieś gadanie, że mrówki wlazły do cukru. W zeszłym roku na Ma­zurach wszyscy mieli mrówki w cukrze, pamiętasz?
- A, rzeczywiście! To przy campingu miałyby nieźle, ale tu? Skąd biorą tu cukier?
- Przyniesiemy im - zadecydowała bez na­mysłu Janeczka, podniosła się i pochyliła o krok da­lej. - Zaraz jutro im przyniesiemy. Chaber zapamięta drogę. Codziennie trzeba tędy chodzić nad morze i codziennie przynosić im trochę. Dużo na raz nie zjedzą.
- Znajdźmy wreszcie to morze, bo ciągle jeste­śmy w lesie...
Kilkanaście metrów za mrowiskiem las zaczął schodzić w dół, a nędzna imitacja ścieżki rozwidliła się. Jedna odnoga prowadziła ostro w dół i nieco w prawo, druga po łagodnym szczycie wzgórza nie­co w lewo. Byliby poszli prosto w dół, w słusznym przekonaniu, że im niżej, tym bliżej morza, gdyby nie to, że drogę przegradzał zbity gąszcz straszliwie kłujących jeżyn. Skierowali się zatem w lewo przez kępy jarzębin i zupełnie niespodziewanie trafili na prostą, wygodną aleję, łagodnie schodzącą ku mo­rzu. Szli nią ludzie.
 
Do domu wrócili identycznie, przez jarzębiny, obok mrowiska i stromym, piaszczystym stokiem w dół. Nie sprawiło im to żadnego trudu, ponieważ prowadził Chaber, z nosem przy ziemi idący tropem swych państwa.
- Od dawna mówię, że bez tego psa w ogóle byśmy zginęli - orzekł Pawełek, wychodząc z lasu prosto na furtkę właściwego domu. - To jest na pewno najprostsza i najkrótsza droga nad morze.
 
Nazajutrz trafność tej oceny potwierdziła się w całej pełni. Mimo iż stracili nieco czasu na posy­pywanie mrowiska dwiema łyżeczkami cukru, znaleźli się przy wydmach wcześniej niż rodzice, którzy poszli trasą okrężną, użytkowaną przez wszystkich turystów. Pani Krystyna stanowczo od­mówiła włażenia na piaszczyste zbocze i przedziera­nia się przez gęste jarzębiny. Bardzo zadowolona ze swej decyzji schodziła spokojnie wygodną aleją, na końcu której za wydmami połyskiwało w słońcu morze. Pan Roman szedł za żoną skrajem alei, ga­piąc się pod nogi i pozostając nieco w tyle. Nagle zatrzymał się, odszukał wzrokiem swoje dzieci i za­czął je przyzywać gwałtownymi gestami.
- Patrzcie - rzekł tajemniczo. - Tu przeszły dwa wielkie dziki. Widzicie ślady? Musiały być ogromne, przeszły przez tę alejkę, w poprzek, w tamtą stronę.
- Skąd wiesz, że w tamtą stronę? - zaintere­sował się Pawełek.
- Widać racice. Przyjrzyj się, zwrócone są w tamtym kierunku. O, tu jeszcze jeden ślad!
Pełna emocji Janeczka przyglądała się śladom, trochę niewyraźnie odciśniętym na piaszczystym gruncie. Koniecznie chciała zobaczyć te dziki. Mi­mo spędzania wakacji nad jeziorami i w lasach przez całe jedenaście lat swego życia nigdy nie miała okazji obejrzeć z bliska prawdziwego dzika. Widy­wała sarny, zające, raz nawet widziała jelenia, ale dzika nigdy. W zoo jakoś nie zwróciła na nie uwagi, poza tym dzik w ogrodzie zoologicznym to zupełnie coś innego niż dzik w lesie, na swobodzie...
Pawełek żywił podobne uczucia. Wszystkie wa­kacje spędzali razem i widział to samo, co i jego sio­stra. Miał nawet o to jakąś niejasną pretensję, nie wiadomo do kogo, bo, ostatecznie, był o rok starszy i powinien był widzieć więcej. Postanowił sobie nie­złomnie, że nie wyjedzie stąd, dopóki nie zobaczy dzika na własne oczy.
- Ty, wiesz co? - rzekł do siostry, z zapałem kopiąc wielki grajdoł. - One były na cmentarzu... Znaczy obok cmentarza.
- Dziki? - upewniła się Janeczka.
- No! Chaber poznał. Ojciec mówi, że w dzień siedzą w chaszczach, takie chaszcze tam były, że hej! Trzeba było od razu zobaczyć.
- Nie mieliśmy czasu - przypomniała z nie­chęcią Janeczka, która na myśl o straconej okazji natychmiast poczuła niezadowolenie. - I jeszcze ten cmentarz... Umrę, jeśli się nie dowiem, o co tam chodzi! W ogóle nie wiem, kiedy nadążymy z robotą!
- Z jaką robotą?
- No jak to? Musimy się zaczaić na dziki, mu­simy karmić mrówki, musimy sprawdzić, co z cmentarzem...

Podstrony