Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Ale to nie znaczy, że jestem w sta­nie skakać ze spadochronem nad Francją. A nie siedziałem na tyłku przez ostatnie dwadzieścia cztery miesiące. Mogę ci to, cholera, przysiąc.
- Tak, proszę pana - zgodził się Brytyjczyk tylko dlatego, że tak nakazywały zasady dobrego wychowania - ale wasi... mhm... ludzie poprosili o pomoc w tej sprawie i ponieważ jest to korzystne dla obydwu stron, moi zwierzchnicy postanowili...
- Tak, tak, to stara śpiewka. - Shackleton machnął ręką, przerywając Brytyjczykowi. - Mówiłem moim, że nie jestem pod wrażeniem osiągnięć Gallatina, przepraszam, majora Gallatina. Brak mu doświadczenia bojowego. Ale oni życzą sobie, żebym wydał opinię na podstawie osobistego spotkania. W Sta­nach nie pracujemy w ten sposób. Badamy dossier takiej osoby.
A u nas bierzemy pod uwagę charakter - odparł Humes-Talbot z chłodem w głosie - proszę pana.
Shackleton uśmiechnął się lekko. No, wreszcie udało mu się wydobyć jakąś reakcję z tego sztywniaka.
- Wasz wywiad mógł sobie polecić Gallatina, ale jeśli chodzi o mnie, to mi to lata koło dupy. Och, pardon, przepraszam za mój wykwintny język. - Parsknął dymem z nosa, aż mu się zaczerwieniły oczy. - O ile wiem, on nie nazywa się naprawdę Gallatin. Kiedyś nazywał się Michaił Gałatinow i jest Rosjani­nem, prawda?
- Urodził się w Petersburgu w 1910 roku - odpowiedział ostrożnie Brytyjczyk. - W 1934 roku uzyskał obywatelstwo Wielkiej Brytanii.
- Tak, ale ma rosyjską krew. Nie można wierzyć Rosjanom. Piją za dużo wódki. - Strząsnął popiół do popielniczki przymo­cowanej do oparcia siedzenia kierowcy, ale trafił niezbyt do­kładnie i większość popiołu spadła na jego wypolerowane buty. - Więc dlaczego wyjechał z Rosji? Może był tam ścigany za jakieś przestępstwo?
- Ojciec majora Gallatina był generałem i przyjacielem cara Mikołaja II - odparł Humes-Talbot, utkwiwszy wzrok w wijącą się w żółtym blasku reflektorów drogę. - W maju 1918 roku generał Fiodor Gałatinow, jego żona i dwunastoletnia córka zo­stali rozstrzelani przez bolszewickich ekstremistów. Młody Ga­łatinow uciekł.
- No i kto go przywiózł do Anglii? - Shackleton nie dawał za wygraną.
- Sam przyjechał jako marynarz na statku - odparł kapitan. - W 1932 roku.
Shackleton zamilkł, zaciągając się cygarem.
- Momencik, mówisz, że udało mu się ukrywać w Rosji przed plutonem egzekucyjnym, odkąd miał osiem lat, aż do czasu, gdy skończył dwadzieścia dwa lata? Jak on tego dokonał?
- Nie wiem - przyznał Humes-Talbot.
- Nie wiesz? A ja, cholera, myślałem, że wy, chłopaki, wiecie wszystko o Gałatinowie. Nie sprawdzaliście jego życiorysu?
- Jest w nim pewna luka - powiedział Humes-Talbot, do­strzegając równocześnie słabe światełka przeświecające przez sosny. Droga zakręcała w tym miejscu, podążając w kierunku świateł. - Te informacje są utajnione. Mają do nich dostęp tylko najwyżej postawione figury.
- Tak, więc to mi już wystarczy, żebym powiedział, że go nie chcę w tej robocie.
- Sądzę, że major Gallatin podał nazwiska osób, które po­zostały lojalne wobec poprzednich władz i pomogły mu prze­żyć. Ujawnienie tych nazwisk może być... eee... niezbyt roz­ważne.
Z mżawki zaczęły się wynurzać niewielkie domki i skupione zabudowania wsi. Na niewielkiej tablicy zawieszonej na słupie widniał napis: „Endore's Rill”.
- Pozwolę sobie przekazać panu pewną plotkę - powiedział Humes-Talbot, mając ochotę odbić sobie na Amerykaninie jego żarty. - O ile wiem, ten szalony mnich Rasputin był w Peters­burgu w 1909 i 1910 roku i miał okazję utrzymywać... mhm... kontakty z wieloma damami z dobrych domów. Jedną z tych dam, jak słyszałem, była Jelena Gałatinowa. - Popatrzył Shackletonowi prosto w oczy. - Rasputin mógł być prawdziwym ojcem Michaela Gallatina.
Shackleton zakasłał, zakrztusiwszy się dymem z cygara. W tym momencie Mallory, kierowca, zastukał w oddzielającą go od pasażerów szklaną przegrodę. Samochód zwolnił, a na przedniej szybie pokazał się spychany przez wycieraczki śnieg z deszczem. Kiedy Humes-Talbot opuścił szklaną przegrodę, Mallory powiedział ze sztywnym oksfordzkim akcentem:
- Przepraszam pana, ale sądzę, że powinniśmy się zatrzymać i zapytać o drogę. To może być odpowiednie miejsce - wskazał oświetloną światłami latarni tawernę, która wynurzyła się z pół­mroku po prawej stronie.
- Rzeczywiście, dobry pomysł - zgodził się oficer i znowu podniósł szybę, a Mallory podjechał wprost pod drzwi tawerny. - Wrócę za chwilę - powiedział Humes-Talbot, podciągając koł­nierz płaszcza i otwierając drzwi samochodu.
- Poczekaj na mnie - rzucił Shackleton. - Przydałby mi się łyk whisky na rozgrzewkę.
Zostawili Mallory'ego w samochodzie i po kilku kamiennych stopniach podeszli do drzwi, nad którymi wisiał na łańcuchach szyld tawerny. Shackleton, podniósłszy głowę, zobaczył nama­lowaną owcę i nazwę lokalu: „Barani Kotlet”. Wewnątrz w że­liwnym piecyku palił się ogień, wydzielając słodkawy zapach torfu, a pomieszczenie oświetlały lampy naftowe, zawieszone na kołkach wystających z drewnianych ścian. W głębi tawerny sie­działo przy stole trzech mężczyzn i popijało piwo imbirowe. Podnieśli głowy, zobaczywszy wchodzących oficerów.
- Witam panów - powiedziała z wyraźnym walijskim akcen­tem atrakcyjna czarnowłosa barmanka. Z naturalną wprawą szyb­ko otaksowała gości swymi jasnoniebieskimi oczami. - Czym mogę panom służyć?
- Whisky, kochanie - powiedział Shackleton, szczerząc zęby, w których trzymał cygaro. - Najlepszą truciznę, jaką masz.
Kobieta wyjęła korek z gąsiorka i nalała mu pełną szklankę.

Podstrony