Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Mardukanin był najwyraźniej wodzem lub szamanem plemienia, na którego terytorium mieli właśnie wejść, a to oznaczało, że Roger zapewnił im najlepsze powitanie, na jakie mogli liczyć.
Mniej jasne było, dlaczego Cord podróżował w stronę wyschniętego jeziora. Twierdził, że poszukuje jakiejś wizji. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w tak nieprzyjazne okolice zagnał go jakiś problem, ale jaki to był problem, nie udało się dociec mimo cierpliwych tłumaczeń Mardukanina. Rozmowy, jakie prowadził z Rogerem i Eleanorą w drodze do pierwszego obozu, pozwoliły niemal całkowicie uzupełnić pigułkę językową programu tłumaczącego. Do jutra przekład powinien być już tak dokładny, jak tylko pozwalało oprogramowanie.
Pahner marzyÅ‚ jeszcze przez kilka sekund, że tak wÅ‚aÅ›nie bÄ™dzie – byÅ‚oby miÅ‚o, gdyby cokolwiek poszÅ‚o im gÅ‚adko – po czym odsunÄ…Å‚ ten problem na bok, by zająć siÄ™ bardziej palÄ…cymi sprawami. OdwróciÅ‚ siÄ™ i przeszedÅ‚ przez skraj obozu, jeszcze raz sprawdzajÄ…c stan zabezpieczeÅ„. Wszystko byÅ‚o na miejscu – miny kierunkowe rozstawione, detektory laserowe dziaÅ‚ajÄ…, wykrywacze ciepÅ‚a wÅ‚Ä…czone. JeÅ›li cokolwiek spróbuje przedostać siÄ™ przez liniÄ™ zabezpieczeÅ„, lepiej, żeby byÅ‚o niewidzialne albo mniejsze niż koza. Kapitan skoÅ„czyÅ‚ inspekcjÄ™ i podszedÅ‚ do sierżant Kosutic, czekajÄ…cej na niego z zarzuconym na ramiÄ™ przenoÅ›nym głównym panelem kontrolnym.
– WÅ‚Ä…cz go – powiedziaÅ‚. Kosutic kiwnęła gÅ‚owÄ… i pstryknęła przeÅ‚Ä…cznik. Na panelu rozbÅ‚ysÅ‚y ikony aktywowanych czujników i broni. Pahner przyglÄ…daÅ‚ siÄ™, jak sierżant wodzi wzrokiem po ekranie, sprawdzajÄ…c, czy wszystko dziaÅ‚a jak należy. Po chwili spojrzaÅ‚a na niego i kiwnęła gÅ‚owÄ… jeszcze raz.
– W porzÄ…dku, sÅ‚uchajcie wszyscy – oznajmiÅ‚ kapitan, używajÄ…c zarówno zewnÄ™trznych gÅ‚oÅ›ników pancerza, jak i ogólnej czÄ™stotliwoÅ›ci komlinku. – Wszystko wÅ‚Ä…czone. JeÅ›li musicie siÄ™ wysikać albo postawić klocka, róbcie to w latrynie.
Latryny, tak jak wszystko inne w obozie, speÅ‚niaÅ‚y wymogi tymczasowego obozowiska na wrogim terytorium. ZostaÅ‚y wykopane na skraju dżungli i miaÅ‚y przepisowÄ… szerokość i gÅ‚Ä™bokość. WewnÄ…trz sieci czujników okopaÅ‚y siÄ™ dwuosobowe zespoÅ‚y. WiÄ™kszość żoÅ‚nierzy miaÅ‚a spać w okopach. Dwumetrowe dziury w ziemi byÅ‚y niewygodne, ale bezpieczne. Ci, których nie przydzielono do sekcji ogniowych, jak personel Marynarki (albo Roger), rozstawili swoje jednoosobowe namioty. Kompania miaÅ‚a zachowywać pięćdziesiÄ™cioprocentowÄ… straż przez caÅ‚Ä… noc – jeden żoÅ‚nierz pilnowaÅ‚ drugiego, kiedy ten spaÅ‚. Ta technika pozwalaÅ‚a armiom stosunkowo bezpiecznie spÄ™dzać noce na wielu planetach i podczas tysiÄ™cy różnych wojen.
Stosunkowo bezpiecznie.
– Jak żoÅ‚nierze, pani sierżant? – spytaÅ‚ cicho Pahner.
Nie lubił o to pytać, ale nieustanne przepychanki z Rogerem odciągały go od jego ludzi.
– MartwiÄ… siÄ™ – przyznaÅ‚a Kosutic. – ZwÅ‚aszcza żonaci i mężatki. Ich rodziny prawdopodobnie dostaÅ‚y już wiadomość, że nie żyjÄ…. Nawet jeÅ›li i tak uda im siÄ™ wrócić, nie bÄ™dzie Å‚atwo. Kto zajmie siÄ™ w tym czasie ich rodzinami? Renta poÅ›miertna to niewiele.
Pahner zastanowił się nad tym.
– Powiedzcie im, że kiedy wrócÄ…, dostanÄ… spore zalegÅ‚e pobory. A skoro już o tym mowa, bÄ™dziemy musieli ustalić cykl pÅ‚ac, kiedy dotrzemy do jakiejÅ› cywilizacji.
– Jeszcze sporo czasu minie, zanim bÄ™dziemy siÄ™ musieli o to martwić – zauważyÅ‚a Kosutic. – Przeżyjmy noc, to już bÄ™dÄ™ szczęśliwa. Nie podoba mi siÄ™ to caÅ‚e yaden. Ten wielki szumowiniasty draÅ„ nie wyglÄ…da na kogoÅ›, kto boi siÄ™ byle czego.
Pahner pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Musiał przyznać, że Mardukański szaman jego też wystraszył.
 
* * *
– Obudź siÄ™, Wilbur. – Kapral D’Estrees szturchnęła grenadiera lufÄ… karabinu plazmowego w but. – WyÅ‚aź, gÅ‚upia pierdoÅ‚o. Twoja kolej.
Właśnie minęła północ, a marine była bardziej niż chętna, żeby uderzyć w kimono na kilka godzin. Zmieniali się od zachodu słońca, a w międzyczasie robiło się coraz zimniej. Pod nimi, w dżungli, coś się poruszało i wydawało dziwne odgłosy, jak na każdym nieznanym świecie. Nie działo się jednak nic niebezpiecznego, nic, o czym warto by pisać do domu. Na niebie nie było żadnego z dwóch księżyców planety, ale światła i tak wystarczyło, by hełmy marines zamieniły środek nocy w szarość zmierzchu. Nic się nie działo. Żołnierze mieli przed sobą godziny siedzenia bez ruchu, obserwowania lasu i rozmyślania o opałach, w jakich się znaleźli. Teraz przyszła kolej na Wilbura. D’Estress musiała tylko obudzić tego głupiego drania.
Grenadier spał w swojej norce, kombinacji jednoosobowego namiotu i śpiwora, niecały metr za okopem. Gdyby nagle zrobiło się gorąco, mógł się w nim znaleźć w ciągu sekundy. Poza tym cały czas był w zasięgu wartownika, który mógł go w każdej chwili zbudzić, mieli jednak za sobą ciężki dzień i wyglądało na to, że Wilbur śpi raczej mocno.
D’Estrees zniecierpliwiła się w końcu i włączyła czerwoną latarkę. Miała ona opcję podczerwieni, a błyśniecie komuś w oko podczerwienią było dość nieprzyjemne.
Kapral odciągnęła wierzch norki, żeby zaświecić w oczy śpiącemu grenadierowi.
 
* * *
Po pierwszym wrzasku Roger zerwał się na równe nogi, ale oszczędziłby sobie siniaków, gdyby został w śpiworze. W tej samej sekundzie kiedy stanął prosto, dwóch marines rzuciło się na niego i pchnęło go z powrotem na ziemię. Zanim zorientował się, co się dzieje, na jego piersi leżało kolejnych trzech żołnierzy, a następni otaczali go z wycelowanymi w ciemność karabinami.
– ZÅ‚azić ze mnie, do cholery! – wrzasnÄ…Å‚, ale bez skutku.

Podstrony