Jego przypuszczenia wynikały z obserwacji poczynionych w ciągu kilku dni, które przeżył w charakterze widza siedzącego w pierwszym rzędzie teatru. Dar widzenia przyszłości? Czy też logiczne rozumowanie na podstawie znanych już elementów, zderzających się gdzieś w głębi jego mózgu z elementami diametralnie przeciwstawnymi, po których - jeśli nawet ich nie pamiętał - został mu w podświadomości niezatarty ślad. Zderzenie się dwóch pól siłowych rodziło w nim na szczęście gorączkową nadzieję, że w sposób niezwykle intensywny będzie przeżywał nadchodzącą chwilę.
Tak, widz w pierwszym rzędzie teatru... A gra aktorów w pierwszym akcie kazała mu się spodziewać dużych walorów sztuki w aktach następnych. Pamiętał na przykład swoje zdziwienie, gdy Lone zapowiedziała ich wyjazd - że wyruszą ot, tak beztrosko, w pięćsetkilometrową drogę bez żadnych środków do życia. Zresztą było to coś więcej niż zdziwienie, była to jakby reakcja kogoś, komu oznajmiono: “A teraz przejdziemy boso po roztopionej lawie wulkanu". Szaleństwo. Niemożliwe. Dlaczego powtarzał sobie, że to musi być czystym szaleństwem? l dlaczego mówił o rytuale wymiany między podróżnym a tym, który zapewnia mu środki do odbycia podróży - transport, nocleg, pożywienie itp. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden refleks wyniesiony z zapomnianego okresu egzystencji. Ale gdy się trochę nad tym zastanowił w kontekście sytuacji przeżywanej obecnie na tym świecie, zrozumiał natychmiast, że między podróżnym a tymi, którzy umożliwiają mu odbycie podróży, istotnie odbywa się wymiana. Tyle tylko, że chodzi tu całkiem zwyczajnie o wymianę kontaktów. Goszczenie podróżnych stanowi ciągłą odmianę dla gospodarzy. Albo nawet...
Ale tę prawdę mógł nie tylko wydedukować: on ją przeżył.
Przeżył ją, gdy przestał być widzem w pierwszym rzędzie teatru i wszedł z własnej woli na scenę, by także wziąć udział w spektaklu.
Pożegnanie z Dzielnicą zajęło im ponad pół godziny, Lone przebywała tu od dawna i znała wielu ludzi.
Z żalem opuszczała niektóre z tych osób, to się czuło, i zostawiła im swoje współrzędne w Lyris, w miejscu lądowania, z którego też można będzie się z nią połączyć, niezależnie od tego, gdzie znajdzie się później. Była smutna i jednocześnie cieszyła się, że wyjeżdża. Włożyła spodnie z grubej wyblakłej bawełny, z wąskimi nogawkami wpuszczanymi w cholewki skórzanych botów. Włożyła też sweter z surowej wełny i kurtkę z baraniej skóry. Jaskrawoczerwona czapka, naciągnięta na uszy i po same brwi, uwięziła jej bujne włosy.
Gaynes natomiast ubrał się mniej więcej tak jak zawsze: spodnie, bluza i wełniany pulower, cudownie lekkie boty z płowej skóry, sukienna kurtka. Podobnie jak Lone zarzucił na ramię płócienną torbę ze zmianą bielizny.
Ekwipunku tego dostarczył Volke, kiedy mu powiedzieli, że zamierzają pojechać do Lyris. Volke wydał się bardzo zadowolony z tej decyzji i nieco później przyniósł ubrania i torby. Powiedział tylko: “Mam nadzieję, że jest to po twojej myśli, Gaynes". Nic więcej.
Z Volkem pożegnali się na ostatku. On także był na swój sposób wzruszony. Maskował jak umiał to wzruszenie zbyt głośnymi i zbyt częstymi wybuchami śmiechu. Ucałował Lone, uścisnął Gaynesa.
- Życzą wam przyjemnej podróży - powiedział. - Jeżeli będziecie chcieli, to kontaktujcie się ze mną od czasu do czasu. Będę bardzo rad.
Lone obiecała, że to zrobią.
- Ja także odjadę któregoś dnia... Kiedy wyczerpie się wszystko, co mogę dać i otrzymać tutaj - powiedział Volke.
Uściskali się raz jeszcze - po czym Lone i Gaynes odeszli.
Postanowili udać się do Nahic piechotą i tak też uczynili. Droga do Ośrodka Mieszkalnego zajęła im około godziny. Pogoda nie była nadzwyczajna, ale też nie była brzydka. Nocna ulewa ustała, pozostawiwszy drżący z zimna pejzaż, przez wędrujące chmury z rzadka przebijało słońce. Gwałtownie wychłostane deszczem i wiatrem brzozy straciły niemal całą resztę złocistych szat, stały nagie, ze zniszczoną krasą u swych stóp. Las innych liściastych drzew nabrał jednolitej brunatnej barwy, z chorobliwym fioletowym odcieniem. Ziemia pod nogami była rozmiękła, gąbczasta.
Aż do Nahic nie zamienili właściwie ani słowa. Musieli powoli odzwyczajać się od Dzielnicy, porządkować splątane wspomnienia, jakie z sobą unosili. Potrzebowali czasu, aby odnaleźć nową długość fal przyszłości, która na nich czekała. Szli trzymając się za ręce. Raz po raz - wiele razy - wymieniali spojrzenia, w których błyszczał jeszcze płomień wspólnego szaleństwa minionej nocy. Chłodne powietrze zaróżowiło policzki Lone, roziskrzyło jej oczy.
Znaleźli się w Nahic.