- To?
- Tak, to.
- Nie wiem - odparł. - Może jakiś drink.
Spojrzała na niego z niepokojem.
- Ben, o co chodzi?
- Chodzi o to, że nie mogę się wydostać z tego domu!
- Ale czym się martwisz?
- Różnymi rzeczami, mamo.
- No cóż, nie mógłbyś martwić się nimi kiedy indziej?
- Nie.
Pani Braddock sięgnęła po jego szklankę.
- Dobrze - powiedziała, odbierając ją. - Chodź na chwilę do kuchni.
Benjamin pokręcił głową, ale poszedł za nią przez drzwi wahadłowe do kuchni. Pani Braddock podeszła do zlewu, odlała większość burbona i dopełniła szklankę wodą.
- Nie możesz mi powiedzieć, czym się martwisz? - spytała, wycierając szkło ręcznikiem.
- Mamo, martwię się różnymi rzeczami. Martwię się trochę o moją przyszłość.
- O przyszłą pracę?
- Właśnie.
Oddała mu szklankę.
- Cóż, chcesz przecież dalej uczyć, prawda - przypomniała.
- Nie chcę.
- Nie chcesz? - spytała. - A co z twoją nagrodą?
- Nie przyjmę jej.
- Nie przyjmiesz?
- Nie.
- No wiesz - powiedziała - to nie jest zbyt rozsądne, zaprzepaścić coś, na co pracowałeś cztery lata.
Pan Terhune wkroczył do kuchni z drinkiem w ręku.
- Zauważyłem, że tu się schowałeś. Dobra, powiesz coś wreszcie o tej twojej nagrodzie?
- Nie mam...
- Powiedz o niej, Ben - przerwała matka.
- To tak zwane stypendium naukowe Franka Halpinghama - wyjaśnił Benjamin. - Przyznaje je college. Pokrywa koszty dwóch lat dalszych studiów, jeśli zdecyduję się zająć nauczaniem.
- A dlaczego wybrali właśnie ciebie? - ciągnął pan Terhune.
Benjamin nie odpowiedział.
- Uczył już tam trochę - oznajmiła matka. - Przez dwa lata był asystentem. W ostatnim semestrze prowadził seminarium z historii Ameryki.
Pan Terhune pociągnął łyk ze swojej szklanki.
- I co, złożyłeś już gdzieś papiery? - spytał.
- Tak.
- Przyjęli go w Harvardzie i w Yale - wyjaśniła matka. - Zaraz, i gdzie jeszcze?
- W Columbii.
Pan Terhune znów pociągnął łyk.
- Wygląda więc na to, że wszystko dopiąłeś na ostatni guzik - stwierdził.
Benjamin odwrócił się i szybko ruszył do drzwi na tyłach domu. Otworzył je i wyszedł na dwór. Przystanął przy krawędzi basenu w ogrodzie. Wpatrywał się przez chwilę w błękitne światło migoczące na wodzie. Usłyszał, że drzwi otworzyły się i zamknęły z hałasem oraz że ktoś do niego podchodzi.
- Ben? - zagaiła pani McQuire. - Uważam, że twój szkolny album jest wprost nadzwyczajny.
Benjamin kiwnął głową.
- Czy ktoś jest w nim częściej na zdjęciach niż ty?
- Abe Frankel.
Pani McQuire pokręciła głową.
- Cóż za fantastyczna pamiątka!
- Ben? - Pan Calendar zbliżył się do basenu i uścisnął mu dłoń. - Gratuluję ci! - oznajmił.
- Widziałeś album Bena? - zapytała pani McQuire.
- Jeszcze nie.
- Zobaczmy, czy zapamiętałam wszystko - powiedziała. - Ben, popraw mnie, jeśli coś opuszczę. - Odchrząknęła i zaczęła wyliczać na palcach. - Kapitan drużyny przełajowej. Przewodniczący klubu dyskusyjnego. Najlepszy w grupie.
- Nie byłem najlepszy.
- Nie?
- Miałem tyle samo punktów co Abe Frankel.
- Aha - skonstatowała pani McQuire. - Zobaczymy, co jeszcze zostało. Jeden z redaktorów gazetki uczelnianej. Wykładowca. Brakuje mi już palców. Przewodniczący kółka towarzyskiego. I wreszcie ta wspaniała nagroda za nauczanie.
- Czy mogę panią o coś zapytać? - odezwał się Benjamin, obracając się nagle w jej stronę.
- Ależ proszę.
- Dlaczego to wszystko robi na pani takie wrażenie?
- Wszystkie twoje osiągnięcia?
- Przepraszam na chwilę - przerwał pan Calendar, unosząc swoją pustą szklaneczkę. - Chyba pójdę sobie jeszcze nalać. - Odwrócił się i wrócił do domu.
- Może mi to pani powiedzieć, pani McQuire?
Spoglądała zmieszana w jasnobłękitną wodę w basenie.
- No, cóż - zaczęła - a ty nie jesteś strasznie z siebie dumny? Z tego wszystkiego?
- Nie.
- Co? - zapytała, podnosząc wzrok. - Naprawdę nie?
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego zrobiło to na pani takie wrażenie.
- Cóż - odparła pani McQuire, kręcąc głową. - Obawiam się... nie bardzo wiem, do czego zmierzasz.
- Nie wie pani, o czym mówię, prawda?
- No, nie bardzo. Nie wiem.
- Więc dlaczego... dlaczego pani... - Pokręcił głową. - Przepraszam - powiedział. Odwrócił się i poszedł do domu.
- Ben?! - zawołała za nim pani McQuire. - Chyba okazałam się niezbyt pomocna, ale jeśli chcesz wiedzieć, to powiem ci tylko, że jestem po prostu oszołomiona twoimi wspaniałymi osiągnięciami i nie mogłabym być bardziej dumna, nawet gdybyś był moim własnym synem.
Benjamin otworzył drzwi prowadzące do salonu. Szedł przez pokój ze wzrokiem wbitym w dywan, dopóki pani Calendar nie chwyciła go za łokieć.
- Ben? - przemówiła. - Brakuje słów, żeby opisać coś tak wspaniałego.
Minął ją i wszedł do holu. Kiedy dotarł do podnóża schodów, pojawił się przy nim ojciec.
- Zostaw mnie.
- Na miłość boską, Ben, o co chodzi?
- Nie wiem, o co chodzi.
- Chodź - rzekł pan Braddock. Wziął Benjamina za ramię i zaprowadził korytarzem do sypialni. - Synu, co ci jest? - spytał, zamykając drzwi na klucz.
- Nie wiem.
- Coś jest chyba nie tak.
- Coś jest.
- Więc co?
- Nie wiem! - powtórzył Benjamin. - Ale wszystko... wszystko stało się nagle groteskowe.
- Groteskowe?
- Ci wszyscy ludzie są groteskowi. Ty jesteś groteskowy...
- Ben.
- Ja jestem groteskowy. Ten dom jest groteskowy. Nagle doznałem takiego uczucia. I nie wiem dlaczego!
- Dlatego, Ben, że jesteś cały spięty.
Benjamin pokręcił głową.
- Chcę teraz, żebyś się odprężył.
- Jakoś nie mogę.
- Ben, masz za sobą cztery najbardziej wyczerpujące lata w swoim życiu.
- Cztery stracone lata - powiedział Benjamin.
- Co?
- Całe cztery lata - ciągnął, spoglądając na ojca. - Stracone. Wszystko, co zrobiłem, było nic nie warte. Wszystkie te wyróżnienia. Wszystko, czego się nauczyłem. Nagle to wszystko wydaje mi się nic nie warte.
Ojciec zmarszczył brwi.
- Dlaczego tak uważasz?
- Nie wiem - odparł Benjamin i podszedł do drzwi. - Ale muszę zostać sam. Muszę wszystko przemyśleć, żeby zrozumieć, co się ze mną dzieje.
- Ben?
- Tato, muszę to rozgryźć, bo inaczej zwariuję - oznajmił Benjamin, przekręcając klucz. - To wcale nie są żarty.
Wyszedł na korytarz.
- Ben? - rzekł pan Robinson, wyciągając rękę do pożegnania. - Jestem umówiony z klientem w Los Angeles.
Benjamin skinął głową i podał mu dłoń.
- Chłopcze, naprawdę jestem z ciebie dumny - oświadczył pan Robinson.