Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Może to tak przyjęte. Może dobrze widziane? Czy ja
wiem!
Tymczasem nasz towarzysz wpada w istny szał podarunkowych, propozycji. Raz po raz
wlatuje do sklepów i wybiega stamtąd obładowany paczkami, część ich składa do bryczki, inne
pakuje Pimpie w ramiona.
— To czekolada, proszę pani... Pani lubi czekoladę? Nie czeka na odpowiedź, już wbiega do
nowego sklepu. Za chwilę wychodzi z dwoma korkowymi hełmami.
— Jak możecie w takie gorąco chodzić bez nakrycia głowy! Nie mogę na to pozwolić. Proszę
zaraz włożyć! O, tutaj macie czarne okulary. Każdy Europejczyk w Indiach nosi okulary.
Zepsujecie wzrok!
Rozczulił nas, ale robimy miny szczerze oburzonych. Nic nie pomaga. Szał kupowania trwa w
dalszym ciągu. Obserwując go w tej roli, przychodzę do wniosku, że ta fundacja nie z
sercowych płynie pobudek. Oto stary spryciarz chce zareklamować obywatelom miasta zaży-
łość z angielskimi dżentelmenami.
Tak wędrując od sklepu do sklepu, trafiamy wreszcie na rynek owocowy. Od dawna otacza nas
tłum gapiów, z lepszego jednak towarzystwa. Pozbiegali się oni z całego miasta, aby zobaczyć
wyczyny swego przyjaciela. Cmokają teraz w uznaniu, trącając się łokciami.
„Wujcio Milioner” (takeśmy go nazwali) chwyta z lady nie znany mi jeszcze owoc, wycina z
niego soczysty plasterek i bezceremonialnie pakuje go na oczach wszystkich w usta biednej
Pimpie.
— Pani to kiedy jadła? Co?... Dobre?... To mango. Teraz nie sezon. Teraz manga są bardzo
drogie. Dwie rupie kilo! Kupiłem dwa kilo. To dla pani!
— Uhm! — mruczy zachwycony tłum.
Pokryci różnokolorowymi paczkami jedziemy do wujciowego domu. Tu już na nas czekają.
Pani domu, smukła, rasowa, o przepięknych, aksamitnych oczach, wita z szacunkiem na progu.
(Szacunek, zdaje się, nie tyle dla nas, ile dla męża).
Jedwabne powłóczyste, suto złocone szaty kryją dyskretnie dojrzewające już ciężarne łono.
Obraz tak popularny w Indiach, że staje się już jak gdyby symbolem. Tuzin dzieci to tutaj
skromna liczba. Mnóstwo drogiej biżuterii obciąża jej delikatne, drobne rączki. Wujcio bada
spode łba wrażenie, jakie na nas wywiera widok małżonki. Zadowolenie i pycha bije z jego
twarzy.
— Ona mnie kocha, bardzo kocha! — oznajmia reklamowym tonem. Na szczęście piękna pani
nic nie rozumie. Stoi nieruchoma, z szablonowo przyzwoitym uśmiechem, jak lalka na
wystawie. Mijamy ją obojętnie. Rolę swoją spełniła, teraz może odejść. W Indiach, tych
uduchowionych, Indiach niestety, wartość człowieka mierzy się najczęściej jego zamożnością.
Wyrazem tej zamożności jest strój żony i... ilość sług.
Dyrektor Chandiram tymczasem prowadzi nas z pokoju do pokoju, demonstrując europejskość
umeblowania. Jest zadowolony i dumny. Od czasu do czasu poklepuje któryś z przedmiotów,
zachwalając jego angielskie pochodzenie lub wysoką cenę. Na ogół mieszkanie wygląda jak
zbiór europejskiej tandety. Czasami błyśnie przepięknej roboty, rżnięty z kości słoniowej
stoliczek, wepchany lekceważąco w kąt, jako wyrób miejscowy. W pokoju sypialnym pod
ścianą stoi olbrzymie, nie zasłane i pokryte kurzem, małżeńskie łoże na pokaz europejskim
gościom. Pośrodku zaś, rozwalone szeroko, dwie indyjskie prycze z pościelą.
Prawdziwą dumę gospodarcza stanowi komplet pluszowych mebli w salonie.
— Sprowadziłem to z Berlina! — powiada do nas, z lubością gładząc poręcze fotela. — Ten
materiał zielony w czerwone kwiatki, bardzo drogi, specjalnie dla mnie wykonano.
Celem jednak całej naszej, wędrówki jest propozycja zwiedzenia... toalety. Wskazując na
boczne, wąskie drzwi, zażenowany Chandiram bąka:
— Proszę, niech pan zajdzie tu, a pani tam.
Rozchodzimy się na dwie strony. Wchodzę po schodkach na piętro. Przekraczam próg i...
kamienieję. Przede mną długa i szeroka izba, a wzdłuż niej równiutkim rządem stoi dwanaście
nowych, przykurzonych, nigdy nie używanych sedesowych wiaderek. W jakim celu? Czy
szkołę ma zamiar tu założyć?
— Panie! — pytam. — Ki licho tyle ustępów?