Rosyjski budził z początku nieco wątpliwości, ale w końcu przeszedł. Jeśli chodzi o mnie, nie miałem zamiaru ukończyć żadnego z tych kursów. Robiłem to wszystko dla mydlenia oczu, tylko i wyłącznie po to, aby myśleli, że Rearden pogodził się ze swym losem. Mimo to przysiadłem fałdów i zabrałem się ostro do dzieła. Musiałem być przekonujący. Poza tym zabijałem czas.
Jedynym więźniem, do którego zbliżyłem się w owym czasie, był Johnny Swift. Johnny odrabiał swego sznyta za włamanie. (W więziennym żargonie „drzemka” oznacza wyrok od sześciu miesięcy do dwóch lat; „sznyt” — od dwóch do czterech lat; wszystko powyżej lat czterech zwie się „gumą”.) Johnny’ego skazali na trzy lata za to, że dał się nakryć w jakimś biurowcu po godzinach pracy. Tak więc Johnny odsiadywał sznyta, a ja gumę. I git.
Johnny był bardziej cwany niż inteligentny i stanowił dla mnie źródło cennych uwag na temat drobnych więziennych afer oraz wskazówek, jak się od tych afer trzymać z daleka. Któregoś dnia, kiedy już po raz nasty przeniesiono mnie do nowej celi i trochę na to utyskiwałem, Johnny roześmiał się.
— Kara za sławę — skomentował. — Wiem, do której celi nigdy nie trafisz.
— No?
— Do tej tam, w rogu. To cela Snooky’ego.
Snooky był małym, dziwacznym człowieczkiem o niegasnącym uśmiechu i też siedział za włam.
— A dlaczego tam nie? Johnny wyszczerzył zęby.
— Bo tamtędy biegnie pod podłogą główna rura ściekowa. Dokładnie pod tamtym rogiem, w holu. Jest na tyle duża, że można się w niej czołgać, jeśli się człowiek już do niej dokopie.
— Ach tak... — rzekłem w zamyśleniu. — Ale włamywaczowi Snooky ’emu najwyraźniej ufają.
— Włamywaczowi!? — wykrzyknął Johnny z niesmakiem. — Taki z niego włamywacz, jak ze mnie Chińczyk. Ten facet ma świra na punkcie pierdla, ot co! Za każdym razem, kiedy go zwalniają, łzy ciekną mu po gębie. Muszą go wypychać za bramę! No więc idzie na włam, specjalnie partaczy i znów tu jest.
— To jemu się tutaj podoba?
— Gdyby ciebie chowano tak jak Snooky’ego, też byś wolał ten dom od własnego — rzekł poważnie Johnny. — Ale fakt, on ma nierówno pod dachem.
Któregoś dnia Johnny ostrzegł mnie:
— Zawsze uważaj, z kim gadasz. Nie zawierzaj tu nikomu.
— Nawet tobie?
— Zwłaszcza mnie, brachu — wychichotał. — Ale poważnie, uważaj na Simpsona. Ten to każdemu gotów wejść w tyłek. Jak zoczysz, że kręci się w pobliżu, od razu wal go w łeb.
Wymienił też innych, których miałem się strzec i niektóre nazwiska mnie zdumiały.
— Ta banda gotowa jest donieść na każdego, jeśli tylko da im to fory u naczelnego. Kapujesz, żeby naczelny szepnął słówko Komisji Rewizyjnej. Ale marnują tylko czas, chłopaki. Z niego za stary wróbel, żeby się nabrać na plewy. On i tak wie, co w trawie piszczy, bez tych szpicli.
Johnny do swej odsiadki podchodził filozoficznie. Dla niego robota — czyli skok — była pracą, a kratki ryzykiem zawodowym.
— Zaliczyłem już dwie drzemki, jednego sznyta — opowiadał. — Następnym razem jak nic będzie guma.
— Nie martwi cię to?
— Trochę — przyznał i niczym ekonomista rozważający skutki gospodarczej polityki rządowej zaczął analizować sytuację. — To ci dopiero pieprzeni krzykacze, no! Wywalili karę śmierci i musieli coś w to miejsce wsadzić. Stąd te duże wyroki dla morderców. Ale facetowi, co dostał długą odsiadkę, to się nie może podobać, nie? Co robi? Daje nogę. Oni go łapią i już mamy kategorię specjalną!
— Błysnął zębami. — W dodatku muszą jeszcze gościowi znaleźć odpowiednie zakwaterowanie, bo ciupy takie jak ta niczego nie załatwiają. Tak, tak, stąd można uciec za pomocą agrafki! Dlatego budują specjalne pudła dla specjalnych gości. A jak już zbudują takie cudo, to okazuje się, że mają za mało morderców i miejsce im się, kurde, marnuje. Więc dawaj, zaczynają ładować coraz cięższe wyroki. Na własnej skórze to, chłopie, odczułeś.
— No to po kiego wsadzili mnie tutaj, skoro tak łatwo stąd dać nogę?