— Tego. . . co przed chwilą zjadłem?
24
— No. . . trzy sztuki najlepszych kiełbasek Dibblera — odparł Ridcully. —
Z tym że kiedy mówię „najlepsze”, chodzi mi o „najbardziej typowe”, to chyba
jasne?
— Rozumiem. A kto mnie uderzył?
— Uczniowie Gildii Złodziei na praktyce terenowej.
Rincewind mrugnął.
— To Ankh-Morpork, prawda?
— Tak.
— Tak myślałem. — Rincewind znów zamrugał, powoli. — No to — powie-
dział, padając na twarz — wróciłem.
* * *
Pan Hong puszczał latawca. Była to czynność, którą wykonywał w sposób
doskonały.
Pan Hong wszystko robił w sposób doskonały. Jego akwarele były doskona-
łe. Poezje były doskonałe. Kiedy składał arkusik papieru, doskonała była każda
krawędź — twórcza, oryginalna i skończenie doskonała. Pan Hong już dawno
zaprzestał pogoni za doskonałością, gdyż trzymał ją zakutą gdzieś w lochu.
Pan Hong miał dwadzieścia sześć lat, był szczupły i przystojny. Nosił bardzo
małe, bardzo okrągłe okulary w stalowych oprawkach. Kiedy go opisywali, ludzie
używali określenia „gładki” albo wręcz „´sliski”8. Osiągnął przywództwo jednego z najbardziej wpływowych rodów Imperium Agatejskiego dzięki nieustępliwym
staraniom, całkowitej koncentracji umysłu i sześciu dobrze zrealizowanym skry-
tobójstwom. Ostatnią ofiarą był jego ojciec, który umierał szczęśliwy, wiedząc, że syn podtrzymuje rodzinną tradycję. Szlachetne rody szanowały swych zmarłych
przodków i nie widziały nic złego w szybszym powiększaniu ich grona.
A teraz jego latawiec — czarny, z wymalowaną parą wielkich oczu — zanur-
kował z nieba. Hong starannie obliczył kąt; nie trzeba chyba dodawać, że dosko-
nale. Sznurek latawca, pokryty klejem i tłuczonym szkłem, przeciął linki współ-
zawodników, a ich latawce odfrunęły, wirując.
Widzowie zaklaskali uprzejmie. Ludzie z łatwością odkrywali, że oklaskiwa-
nie pana Honga dowodzi rozsądku.
Hong oddał sznurek służącemu, uprzejmie skinął głową pokonanym współza-
wodnikom i wszedł do namiotu.
Tam usiadł i spojrzał na swego gościa.
8A często także zdania „To łajdak, któremu lepiej nie wchodzić w drogę, i ja tego nie powiedziałem”.
25
— Wysłaliśmy wiadomość — poinformował go przybysz. — Nikt nas nie widział.
— Wręcz przeciwnie — poprawił go pan Hong. — Widziało was dwudziestu
ludzi. Czy wyobrażasz sobie, jak trudno jest strażnikowi patrzeć prosto przed siebie i niczego nie zauważać, kiedy ktoś się przekrada w pobliżu, robi tyle hałasu, co cała armia, i jeszcze szepcze, żeby być cicho? Szczerze powiem, że twoi ludzie chyba nie mają rewolucyjnych talentów. Co ci się stało w rękę?
— Albatros mnie dziobnął.
Hong uśmiechnął się. Przyszło mu do głowy, że ptak mógł wziąć jego roz-
mówcę za anchois, i nie bez powodu. Miał takie samo rybie spojrzenie.
— Nie rozumiem, panie — poskarżył się gość, którego imię brzmiało Dwa
Ogniste Zioła.
— To dobrze.
— Przecież oni wierzą w Wielkiego Magga, a ty chcesz, żeby tu przybył?
— Ależ oczywiście. Mam swoich ludzi w. . . — próbował wymówić obce sy-
laby — . . . Ankh-Morep-Ork. Ten, którego tak naiwnie zwą Wielkim Maggusem,
rzeczywiście istnieje. Ale, mogę ci to wyznać, znany jest ze swojej niekompe-
tencji, tchórzliwości i uległości. Są wręcz przysłowiowe. Dlatego uznałem, że
Czerwona Armia powinna dostać wytęsknionego przywódcę, nie sądzisz? To. . .
podniesie ich morale. — Uśmiechnął się znowu. — To polityka.
— Aha.
— A teraz odejdź.
Kiedy gość wyszedł, pan Hong sięgnął po książkę. Choć trudno byłoby ją
nazwać prawdziwą książką: kartki papieru związano sznurkiem, a tekst wpisano
ręcznie. Hong czytał ją już wiele razy, wciąż jednak go bawiła — autor zdołał
pomylić się w tak wielu kwestiach.
Teraz, za każdym razem, gdy kończył stronę, wyrywał ją i czytając następną,
starannie składał arkusz w kształt chryzantemy.
— Wielki Mag — powiedział głośno. — W samej rzeczy, bardzo wielki.
* * *
Rincewind się przebudził. Leżał w czystej pościeli i nikt nie mówił niczego
w stylu „Przeszukajcie mu kieszenie”, co uznał za obiecujący początek.
Nie otwierał oczu na wypadek, gdyby w pobliżu znalazł się ktoś, kto — wi-
dząc, że już nie śpi — postarałby się utrudnić mu życie.
Słyszał dyskusję podstarzałych męskich głosów.
26
— Pomijacie to, co najważniejsze. Przecież on ciągle jest żywy. Powtarzacie ciągle, jakie miał straszne te przygody, a jednak ciągle żyje.
— O co panu chodzi, nadrektorze? Przecież jest cały w bliznach!
— To właśnie miałem na myśli, dziekanie. A większość blizn ma na plecach.
Zostawia kłopoty za sobą. Ktoś tam na górze chyba go lubi.