Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Był to młodzieniec szczupły, mizerny, krostowaty, zawsze niedbale
odziany i usiłujący zapuścić długie włosy, bez względu na surowe kary szkolne. Wypalał nie-
zmierną ilość papierosów i wskutek tego zapewne przezywano go „Pytią” (dlaczego jednak
zwano go „żydówką” – trudno dociec). „Pytia” uczył się dobrze, nie tak wszakże, jakby się
tego można było spodziewać po jego rzeczywistych zdolnościach.
– Pigwański... – mawiała do przyjaciółek „stara Przepiórzyca” – to głowa otwarta jak
wielka stodoła, ale cóż pani poczniesz, kiedy mu akurat poezyjka w łeb wjechała jak fura sia-
na. Nic, tylko, pani, siedzi i smaruje „wirsze”!
Poeta częstokroć zaniedbywał się umyślnie, zapominał o rzeczach, kajetach, książkach,
ażeby pozyskać przydomek roztargnionego, który mu niesłychanie przypadał do smaku.
41
Bardzo często umyślnie zostawiał w domu kajet z zadaniami trygonometrycznymi, wypra-
cowaniem rosyjskim czy łacińskim albo greckim extemporale – byleby tylko ujawniać roztar-
gnienie poetyckie. Wiersze pisał prawie bez przerwy i w sposób piorunujący. We wszelkich
zaś utworach, jakiekolwiek dźwigały nazwy i dewizy, za pomocą niezmiernej ilości rusycy-
zmów i przy współudziale sporej kolekcji błędów ortograficznych szczerze polskich, opłaki-
wał śmierć swoją, opiewał swój pogrzeb albo malował pejzaż posępny ze swym grobem w
głębi i księżycem ukrytym za czarnymi chmurami. Myśli i uczucia, tło i akcesoria, porówna-
nia i rytm tych utworów były zapożyczone, a częstokroć żywcem wzięte z Puszkina i Ler-
montowa. Nie licząc rozpaczy z powodu własnej przedwczesnej śmierci, znajdował jeszcze
poeta czasami podnietę do pisania jakiejś elegii czy idylli w uczuciu miłości. Kto był przed-
miotem tego namiętnego uczucia, niepodobna odgadnąć rozpatrując sprawę w świetle samych
utworów. Raz bowiem były tam uwielbienia przyłączone do gwałtownego pragnienia zgonu z
racji jakichś „złotych kędziorów”, a już o stronicę dalej – z powodu „czarnobrewej, czarno-
okiej, ozdobionej kaskadą czarnych pierścieni”.
Stare panny Przepiórkowskie, które podczas bytności autora w klasie wyciągały z jego ku-
ferka olbrzymiej grubości bruliony i zanosiły się od śmiechu deklamując najbardziej rzewne
elegie, zachodziły w głowę, kto przecież mógłby być bohaterką tylu dramatów, eposów i li-
ryk. Gdy jednak żadna z postaci niewieścich, w tych dziełach przedstawionych, ani wiekiem,
ani pięknością cielesną nie przypominała z nich żadnej, powzięły wniosek zdecydowany, że
owe bohaterki są to po prostu osoby nie istniejące w Klerykowie i z palca wyssane.
Najstarszy z trzech braci Daleszowskich, uczeń klasy czwartej, odznaczał się w ogóle –
posiadaniem srebrnego zegarka z wielką tombakową dewizką, a w stosunku do Marcinka –
pogardą tak przygniatającą, że mały wstępniak nie był w możności wyrobić sobie pojęcia o
różnicy zachodzącej między samym korepetytorem a „panem” Daleszowskim. Był prawie pew-
ny, że ci obadwaj „panowie” są czymś w rodzaju profesorów, istotami, które, krótko mówiąc,
umieją więcej od pana Wiechowskiego, bo uczą się po grecku i po łacinie, o czym tamten
„pan” z Owczar wcale nie miał wyobrażenia. Nie więcej życzliwości okazywali Marcinkowi
dwaj młodsi bracia Daleszowscy z drugiej klasy. Rozmawiali z nim wprawdzie, ale za to wy-
drwiwali go niemiłosiernie, „brali go na kawały”, wysyłali do apteki po Yerstand, puszczali
mu w nos „finfy”, gdy zasypiał itd.
Ci obadwaj drugoklasiści byli namiętnymi graczami „w obrazki”. Mieli w kuferkach pełne
pudła kolorowanych żołnierzy, oficerów na koniach oraz innych malowanek – i stosy zuży-