Przepychały się i odwracały, wodząc wzrokiem za mijającym ich wózkiem. Żadna nie była tą szczególną, której imienia Tyler nie potrafił sobie przypomnieć, ale wiedział, dlaczego tu są. Czekały na świeże mięso – właśnie tak. Czekały, żeby móc wydziobać oczy świeżym nieboszczykom. Nie wspominając o gołych paluszkach nagich stóp.
Za kopcem wyrzuconego, gnijącego obuwia odchodziła na północ wyboista droga i znikała za dymiącym wzgórzem.
– Droga Dworcowa – powiedział Burny, w tej chwili mówiący bardziej do siebie niż do Tylera i prawdopodobnie pogrążający się w delirium. Mimo to wycelowany w szyję Tylera taser nawet nie drgnął. – Tam właśnie mam zabrać specjalnego chłopca. – Zabradź zbedzjalnego hobdza. – Tam właśnie trafiają ci wyjątkowi. Pan Munshun poszedł ściągnąć kolejkę. Jednotorówkę do Zaświata. Kiedyś były jeszcze. Patricia... i Blaine. Znikły. Zwariowały. Popełniły samobójstwo.
Ty dalej prowadził wózek w milczeniu, ale doszedł do wniosku, że to stary BurnBurn zwariował (jeszcze bardziej, przypomniał sobie). Wiedział, co to są kolejki jednotorowe, przejechał się nawet taką w Disney Worldzie w Orlando, ale żeby miały imiona, Blaine czy Patricia? Idiotyzm.
Droga Dworcowa została za nimi. Z przodu mieli coraz bliżej rdzawoczerwony i stalowoszary ogrom Wielkiej Kombinacji. Tyler widział pełznące po okrutnie stromych pasach figurki, które przypominały mrówki. Dzieci. Być może niektóre z innych światów – sąsiadujących z tym – lecz wiele z jego własnego. Dzieci, których twarze pojawiały się na kartonach z mlekiem, po czym znikały na zawsze. Zostawały oczywiście nieco dłużej w sercach rodziców, ale w końcu nawet tam pokrywały się kurzem, zamieniając się z żywych wspomnień w stare fotografie. Dzieci uważane za zmarłe, pogrzebane gdzieś w płytkich grobach przez zboczeńców, którzy je wykorzystali, a potem usunęli. Trafiały jednak tutaj. Przynajmniej niektóre. Wiele z nich. Z mozołem szarpały za dźwignie, obracały kołami i kręciły pasy transmisyjne, podczas gdy ich nadzorcy o żółtych ślepiach i zielonej skórze trzaskali biczami.
Na oczach Tylera jedna z małych jak mrówka plamek runęła z boku zawiłej, spowitej parą konstrukcji. Wydało mu się, że słyszy cichy wrzask. A może był to krzyk radości?
– Piękny dzień – powiedział słabo Burny. – Bardziej się nim nacieszę, kiedy będę miał coś do zjedzenia. Coś do zjedzenia zawsze... stawia mnie na nogi. – Przyjrzał się wiekowymi oczyma Tylerowi; ich kąciki nieco się zwęziły z nieoczekiwanego ciepła. – Najlepsza wyżerka to tyłeczek niemowlaka, ale twój też nie będzie zły. Nie, wcale nie będzie najgorszy. Powiedział, żeby zabrać cię na stację, ale nie jestem pewny, czy dałby mi moją działkę. Mój... procent. Może jest uczciwy... może wciąż jest moim przyjacielem... ale myślę, że zadbam o swój interes i najpierw pobiorę należną mi działkę. Większość agentów dostaje swoje dziesięć procent z góry. – Wyciągnął rękę i szturchnął Tylera tuż poniżej paska. Nawet przez dżinsy chłopiec wyczuł twardy, tępy brzeg paznokcia starca. Myślę jednak, że swój kawałek wezmę z dołu. – Wydał chrypiący, bolesny śmiech, a Tyler nie bez zadowolenia zauważył, że między spękanymi wargami Burny’ego pojawia się pęcherzyk jaskrawej krwi. – Z dołu, kapujesz?
Znów dźgnął paznokciem pośladek Tylera.
– Kapuję – odrzekł Tyler.
– Będziesz mógł dalej puszczać wiatry – powiedział Burny. – Po prostu kiedy pierdniesz, za każdym razem będziesz to robił na pół gwizdka! – Wydał kolejny chrypiący śmiech. Zgadza się, wyglądało na to, że ma delirium – majaczy albo jest tego blisko – lecz końcówka lasera nadal nawet nie drżała. – Jeszcze pół mili do Drogi Conger. Kawałek dalej w wąwozie zobaczysz małą szopę z blaszanym dachem. Po prawej stronie. To wyjątkowe miejsce. Wyjątkowe dla mnie. Masz tam skręcić.
Tyler usłuchał, bo nie miał innego wyboru. A teraz...