Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Dribeck wbił ostrze miecza w twarz napastnika. Żołnierz z wrzaskiem pac na kolana, wciąż ściskając włócznię i dźgając na oślep koński brzuch. Wychyliwszy się z siodła, Dribeck odrąbał mu rękę i pozostawił wijącego się na ziemi, bo już atakował następny przeciwnik. Miecz Dribecka przechwycił jego klingę, a potem nagłym pchnięciem otworzył mu brzuch. Lord wyprostował się na czas, aby kolejny miecz zatrzymać swą tarczą, szybko wymienił z nim ciosy, a potem stratował napastnika!
I tak to się toczyło. Bitwa stała się jeszcze bardziej zażarta, teraz już twarzą w twarz, gdy najeźdźców wypierano z lasu na zalewisko. Ristkon rozwalił armię Breimen na dwie nierówne części i w dzikim ataku obalił ostatniego z kawalerzystów nieprzyjaciela. Mniejszą część wojowników breimeńskich zepchnięto do rzeki, gdzie ich rozsiekano w przybrzeżnej błotnej kipieli. Wielu próbowało porzucić zbroję i broń, aby popłynąć do swoich przez zdradliwy nurt. Paru nawet udało się w ten sposób. Unicestwienie tej części wojska Breimen pozbawiło odwagi pozostałych; ci którzy tylko mogli, próbowali wyślizgnąć się poza obrębi bitwy i schronić w lesie. Tam Selonaryjczycy tylko krótko ich ścigali.
Dribeck ujrzał, jak przewraca się koń Kane'a, z kolanem podciętym przez umierającego żołnierza piechoty. Rudowłosemu cudzoziemcowi udało się zeskoczyć z padającego wierzchowca i wylądować na nogach. Upojeni zapachem krwi breimeńscy żołnierze rzucili się rojem na niego i Dribeck wiedział, że żaden zwykły wojownik nie jest w stanie przeżyć takiego ataku. Ale Kane znalazł się w samym sercu głównych sił nieprzyjaciela i nie było nadziei, by dotrzeć do niego na czas. Stał jak niedźwiedź otoczony przez psy a jego miecz i maczuga unosiły się i opadały, trafiając z oszałamiającą prędkością i śmiertelną celnością. Atakujący powaleni brutalną siłą tworzyli wokół niego ze swych zmasakrowanych ciał obronny wał, na którym ślizgali się nowi napastnicy, próbujący się przedostać.
A potem zaroiło się wokół Dribecka od zakrwawionych kling i okrutnych twarzy i lord nie był już w stanie poświęcać uwagi Kane'owi. Walczył z uporem. Jego gwardia była teraz mniej liczna, nieprzyjaciel jeszcze mniej liczny, ale nie dbając już o własne życie, wkładał wszystkie siły, by powalić wodza swych wrogów. Tarcza Dribecka była porąbana i powgniatana, trzymająca ją ręka odrętwiała od niezliczonych ciosów, a prawica bolała od nieustannego wysiłku bólem trudniejszym do zniesienia niż ból od zadanych mu cięć i sińców. Zacisnął zęby, oddychał z drżącym sykiem i musiał zaczerpnąć z ostatniej rezerwy wytrzymałości, by utrzymać klingę i tarczę w ruchu. Cięcie, parada! Blok, pchnięcie! Gdzie byli jego ludzie?
Nagle wrogowie cofnęli się, gdy wpadł na nich konny wojownik. Maczugą rozwalił hełm i czaszkę temu, który toporem prawie wyrwał tarczę Dribeckowi, a potem znalazł się u boku lorda. Zbyt wyczerpany, by się dziwić, Dribeck rozpoznał Kane'a, wierzchem na koniu, którego gdzieś złapał. Potężne ciało zlane było juchą, ale wyraźnie w niewielkim stopniu jego własną. Dribeck nie potrafił sobie wyobrazić, jak straszliwą rzeź musiał sprawić Kane, by wyrwać się z szeregów breimeńskich żołnierzy.
Z Kane'em przybyło nieco żołnierzy Selonari - zamęt bitewny był zbyt wielki, by można było odróżnić, z jakich są oddziałów. Odepchnęli atak Breimeńczyków, dając Dribeckowi czas na gorączkowe zaczerpnięcie oddechu i otarcie oczu z potu i brudu.
Ostatnią nadzieją armii breimeńskiej była próba ataku i zabicia pana Selonari. Nie udała się. Teraz już żołnierze Dribecka otaczali go zwartą masą. Straty obrońców kraju były mniejsze, głównie z powodu krwawego plonu zebranego przez łuczników Crempry i niekorzystnej pozycji, jaką narzuciła najeźdźcom strategia Dribecka. Armia Selonari panowała już całkowicie na polu walki, wynik bitwy został rozstrzygnięty.