Zostać znowu samej w tej pustce, z chodzącym po
niej cieniem, z głuchym ponurym Szczepanem! Czekać znowu po nocach na fenomeny
tragedii, co się wciąż stawała: – nocnych najść, rewizyj, grubiaństw...
Widzenie tych przyszłych dni było po tysiąckroć ohydniejsze (choć to tak trudno
udowodnić!) od krótkiej śmierci... Żal było tylko ojca. Cóż będzie, gdy na swym zdrożonym
koniku w nocy przyjedzie, w okno zastuka, a pustka mu odpowie? Pójdzie z powrotem i dla
przegranej ojczystej sprawy, jak mężnie żył, walecznie zginie. Toteż pragnęła go pocieszyć
tym przynajmniej, żeby samej skończyć w sposób sercu jego miły – czyli śmierć ponieść. I
śniły jej się piękne czyny, ponurym oświetlone urokiem. Widziała je jak rzeczywistość, zżyła
się z nimi. Odrowąż w tym wszystkim jakby nie istniał. Kiedy niekiedy tylko przypominała
sobie, że to będzie z jego powodu i wówczas, gdy on będzie nieobecny. Żywiła do niego za to
wszystko raczej niechęć niż jakiekolwiek inne uczucie. Obarczała go najrozmaitszymi
wyrzutami, a w obcowaniu z nim była zawsze szorstka i nieraz przykra. Ale za to w sekrecie
jakże bez miary lubiła na niego patrzyć – osobliwie, gdy spał! Włosy miał długie, zwisające
czarnymi pasmami jak przepyszne pióra – rysy twarzy ostre i w jedyny sposób ocienione
młodym zarostem. Już to od dawna, gdy znosił bóle fizyczne, męczyła się z nim, a raczej
dziesięćkroć więcej – za niego, dla odkupienia tych cierpień. Rany jego były w jej ciele i w
duszy, w sercu i w snach. Ileż to snów przenikły, niby krwawe, bezkształtne zjawy – te głuche
i ślepe rany!
Widziała go wielokroć nagiego i zachwycała się bezwstydną pięknością męskiej postaci.
Gdy zagoiły się rany i w oczach piękniał, rosło tajemne w jej sercu nasienie tego uroku. W
miarę powrotu do świadomości stawał się sobą, wracał do arystokratycznych upodobań,
wstrętów, gustów, przyzwyczajeń, nałogów. Każdy z jego odruchów brała w siebie jako
niewzruszony zakon. Lubiła, co lubił – nienawidziła, co mu sprawiało najlżejszą przykrość.
Na to, żeby mu dogodzić, żeby sprostać jego książęcej potrzebie, nie mogła nic zaradzić, więc
trwała w biernym wyczekiwaniu. Ale każdy jej krok, ruch, myśl, każde uczucie i zamiar –
były na jego skinienie, dla jego dobra. Nie chciała, żeby o tym wiedział. Wstydziła się jak
śmiertelnego grzechu tych usposobień. Kryła się z nimi przed nim i osłaniała je zewnętrzną
szorstkością, ale też tym boleśniej łamała się i męczyła w sobie. Dawniej spali w jednej
izdebce. Gdy noce nie były już tak zimne, wynosiła posłanie do dużej stancji. Dopóki nie
miała w sobie tych szczególnych uczuć, mogła spać w tamtym pokoju, obok rannego, i nic
sobie nie robić z opinii wszystkich ludzi, którzy by o tym wiedzieć mogli. Teraz, gdy poczuła
ową niezdławioną, niezniszczalną obawę przed odejściem Odrowąża, wstydziła się być z nim
nocami razem – wstydziła się nieobecnych i niewiedzących ludzi, a nawet siebie samej. Co
prawda – zatliło się w niej pragnienie, żeby go całować w łagodne usta i w smutne, cieniem
zasnute oczy. Częstokroć w nocy umyślnie przy jego łóżku zostawiała latarnię i, skradając się
na palcach z drugiego pokoju do drzwi sypialni, patrzyła bez końca na te usta i na oczy
zakryte powiekami. W tym topieniu oczu w jego ustach była rozkosz śmiertelna. Pocałunek
58
nie był obcy jej wargom. Wychowana w domu, gdzie było wielu chłopców dorastających,
kuzynów, krewniaków – gdzie trwał nieustanny zjazd gości, sąsiadów i znajomych – piękna
panienka była przedmiotem ciągłej wszystkich pokusy. Nie miała możności odeprzeć
wszelkiego rodzaju nagabywań i zalotów, a ulegając im, sama zapoznawała się ze
zdradziecką siłą powłóczystych spojrzeń, pierwszych powiewów upodobania, przyjemności
zetknięć w ciemnym pokoju i gwałtownych całusów w lica i szyję, niby to wydartych i