Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

To pasuje, to da się dopasować. Wszystko wchodzi na swoje miejsce. Jak planowałem. Będzie wojna. Sta­ną naprzeciwko siebie. W Senzio. Tak jak planowałem.
Jego matka nie żyła. Stał o piętnaście stóp od Brandina z Ygrathu ze sztyletem za pasem.
Na placu było tak jasno i o wiele za głośno. Ktoś chwycił go za rękę i usiłował wciągnąć do roztańczonego kręgu. Wyrwał się. Wpadła na niego jakaś kobieta i zanim zdążył wyplątać się z jej uścisku, ucałowała go prosto w usta. Nie znał jej. Ni­kogo tu nie znał. Przeciskał się przez ciżbę, kluczył, potykał się, usiłując - jak korek unoszony prądem - iść w kierunku “Pod Triallą”, gdzie czekał na niego pokój, wino i muzyka.
Kiedy w końcu dotarł do gospody, Devin tkwił już przy za­tłoczonym kontuarze. Erleina jeszcze nie było. Pewnie został na statku, trzymając się jak najdalej od Brandina. Jakby czar­noksiężnik miał teraz ochotę ścigać czarodziejów.
Devin na szczęście nic nie powiedział. Pchnął tylko w kie­runku Alessana dzban wina i pełny kielich. Książę wypił go bardzo szybko, zaraz nalał i wypił drugą porcję. Nalał sobie trzeci kielich i umoczył w nim usta, ale Devin dotknął jego ręki i Alessan doznał prawie fizycznego wstrząsu, uświada­miając sobie, że zapomniał swojej przysięgi. Błękitne wino. Trzeci kielich.
Odsunął dzban i ukrył twarz w dłoniach.
Obok niego sprzeczało się dwóch mężczyzn.
- Naprawdę chcesz to zrobić? Jesteś zrodzonym z kozła głup­cem! - warknął pierwszy.
- Wstępuję do armii - odpowiedział drugi z wyraźnym akcentem z Asoli. - Po tym, co zrobiła dla Brandina ta kobieta, uważam, że cieszy się on łaską bogów. A ktoś, kto nazywa sam siebie Brandinem di Chiara, jest o niebo lepszy od tego rzeźnika z Barbadioru. Boisz się, przyjacielu, walki?
Pierwszy mężczyzna roześmiał się skrzekliwie.
- Ty tępy durniu - zaczął naśladować wymowę Asolczyka. - “Po tym, co zrobiła dla Brandina ta kobieta”. Wszyscy wiemy, co dla niego robiła, noc w noc. To dziwka tyrana. Spędziła dwanaście lat, kopulując z człowiekiem, który pokonał nas wszystkich. Rozkładała przed nim nogi dla własnych korzyści. A teraz ty - wy wszyscy - robicie sobie z dziwki królową.
Alessan uniósł głowę. Przesunął stopy, szukając lepszego oparcia. Następnie bez jednego słowa uderzył pięścią w twarz mówiącego, wkładając w ten cios całą siłę. Usłyszał chrzęst pękających kości; mężczyzna wpadł tyłem na bar, rozrzucając z trzaskiem kieliszki i butelki. Posypało się szkło.
Alessan spojrzał na swoją dłoń, która już zaczynała puch­nąć. Kłykcie miał zakrwawione. Zastanawiał się, czy czegoś sobie nie złamał, a także czy zostanie wyrzucony z sali, czy może zapłaci za swoją głupotę udziałem w ogólnej bijatyce.
Nic takiego się nie stało. Asolczyk, który oznajmił swoją go­towość do wzięcia udziału w wojnie, mocno i radośnie klepnął go w plecy, a właściciel “Pod Triallą” - ich pracodawca -uśmiechnął się szeroko, zupełnie nie zwracając uwagi na ka­wałki szkła zaścielające kontuar.
- Miałem nadzieję, że ktoś zamknie mu gębę! - ryknął, prze­krzykując panujący w sali hałas. Do Alessana podszedł jakiś człowiek i uścisnął mu rękę, która straszliwie go zabolała. Trzech innych gości głośno proponowało, że postawią mu wino. Czterech innych podniosło nieprzytomnego mężczyznę i zaczę­ło go bezceremonialnie wynosić w poszukiwaniu pomocy me­dycznej. Ktoś splunął na jego rozbitą twarz.
Alessan odwrócił się z powrotem do kontuaru. Stał przed nim pojedynczy kielich astibarskiego błękitnego. Zerknął na Devina, który jednak nic nie powiedział.
- Tigano - mruknął pod nosem. Stojący za nim corteański i. marynarz wyryczał słowa aprobaty i zmierzwił mu włosy, a ktoś inny przepchnął się, żeby klepnąć go po plecach. - Och, Tigano, niech moje wspomnienie o tobie będzie niczym nóż wbity w moje serce.
Wysączył wino. Ktoś - nie Devin - natychmiast sięgnął po jego kielich, by cisnąć nim o podłogę. Oczywiście inni natychmiast poszli za tym przykładem. Tak szybko, jak pozwalała mu na to przyzwoitość, Alessan wyszedł z sali i udał się na górę. Nie zapomniał po drodze dotknąć z wdzięcznością ramie­nia Devina. W pokoju zastał Erleina. Czarodziej leżał na łóżku z rękoma pod głową i wzrokiem wbitym w sufit. Spojrzał na Alessana, a w jego oczach zagościła szczera ciekawość,
Alessan nic nie powiedział. Rzucił się na posłanie i zamknął wciąż bolące oczy. Wino oczywiście wcale nie pomogło. Nie potrafił przestać myśleć o tej kobiecie, o tym, co zrobiła i jak wyłoniła się z morza niczym jakaś nadprzyrodzona istota. Nie potrafił wyrzucić z myśli obrazu tyrana Brandina padająceg na kolana i ukrywającego twarz w dłoniach.
Ukrywał oczy, lecz stojący w odległości zaledwie piętnastu stóp Alessan zdążył zobaczyć gorejącą w nich potężną ulgę i płomień miłości niczym białe światło spadającej gwiazdy,
Dłoń strasznie go bolała, lecz poruszył nią ostrożnie i stwierdził, że chyba nic sobie nie złamał. Naprawdę nie mógł powiedzieć, dlaczego powalił tamtego człowieka. Wszystko, co powiedział o tej kobiecie z Certando, było prawdą, ale nie prawda rzeczywistą. Cały ten dzień okazał się niemożliwie wprost zagmatwany.