Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

To wspaniali ludzie ci Kajmańczycy, ale nie wpuszczą do swojego kraju nikogo, kto nie ma powrotnego biletu. Zapraszamy, przylatujcie, wydawajcie wasze pieniądze, a potem żegnajcie.
Usiadła w kącie zatłoczonej poczekalni i próbowała czytać. Młody ojciec rodziny siedzący obok ze śliczną żoną i dwójką dzieci zaczął gapić się na jej nogi, ale nikt inny nie zwrócił na nią uwagi. Samolot na Grand Cayman miał odlecieć za pół godziny.
 
Początek był fatalny, robota szła Avery’emu jak po grudzie, ale wkrótce odzyskał wigor, nabrał rozpędu i spędził w kajmańskiej filii Royal Bank of Montreal, w Georgetown, siedem owocnych godzin. Gdy wychodził o piątej, udostępniony mu pokój konferencyjny zawalony był wydrukami z komputera i wykazami kont. Uznał, że może to skończyć jutro. Przydałby mu się McDeere, ale w obecnej sytuacji możliwości wyjazdu Mitcha uległy znacznemu ograniczeniu. Avery był zmęczony i chciało mu się pić. A plaża tętniła życiem.
W “Rumheads” zamówił piwo przy barze i zaczął się przedzierać przez tłum w stronę patio, gdzie dostrzegł wolny stolik. Kiedy minął stolik graczy w domino, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Service lekko zdenerwowana, ale z nonszalancką miną, przecisnęła się do baru i wspięła się na wysoki stołek. Patrzyła na niego. Jej opalenizna, choć uzyskana sztucznymi metodami i nierównomierna, mogła wzbudzić zazdrość i podziw, był przecież dopiero koniec marca. Włosy miała ufarbowane na piaskowy blond, stonowany makijaż. Jasnopomarańczowe fluoryzujące bikini było arcydziełem, przyciągało wzrok. Jej duże, wspaniałe piersi rozpierały staniczek, a wąski pasek materiału zastępujący dół kostiumu nie zasłaniał niczego. Miała czterdzieści lat, lecz dwadzieścia par wygłodniałych oczu odprowadzało ją do baru. Zamówiła wodę sodową i zapaliła papierosa. Paliła i patrzyła na niego.
Był wilkiem. Dobrze się prezentował i wiedział o tym. Sączył piwo i powoli taksował wzrokiem wszystkie kobiety znajdujące się w pro­mieniu pięćdziesięciu jardów. Zauważył jedną młodą blondynkę i już zamierzał przypuścić atak, lecz w tym właśnie momencie pojawił się jej towarzysz i objął ją ramieniem. Avery podniósł do ust szklankę z piwem i kontynuował obserwację.
Tammy zamówiła jeszcze jedną wodę sodową z dwoma plasterkami cytryny i ruszyła w kierunku patio.
Wilk natychmiast zauważył jej duże piersi i już nie odrywał od nich wzroku. Powoli podeszła do jego stolika.
- Mogę się dosiąść? - zapytała.
Podniósł się i przysunął jej krzesło.
- Proszę - powiedział. To był jego wielki moment. Ze wszystkich wygłodzonych, pożerających ją oczyma wilków, jakie zebrały się przy barze i na patio “Rumheads”, wybrała właśnie jego. Miewał młodsze laleczki, ale w tym miejscu i w tej chwili ta z całą pewnością wyglądała najbardziej podniecająco.
- Jestem Avery Tolar, z Memphis.
- Miło cię poznać. Ja jestem Libby. Libby Lox z Birmingham. - Teraz miała na imię Libby. Było to imię jej siostry.
- Jak tutaj trafiłaś? - zapytał Avery.
- Chciałam się po prostu zabawić. Przyleciałam dziś rano. Zatrzymałam się w “Palms”, a ty?
- Jestem prawnikiem podatkowym i możesz wierzyć lub nie, ale jestem tu w interesach. Muszę tu przylatywać kilka razy w roku. Prawdziwa męczarnia.
- Gdzie mieszkasz?
- Moja firma ma na wyspie dwa domy wypoczynkowe, o tam - pokazał - miłe, ładne, zadbane.
- Bardzo ładne.
Wilk nie wahał się nawet przez moment.
- Chciałabyś je obejrzeć?
Zachichotała jak studentka.
- Może później.
Uśmiechnął się do niej. To powinno być łatwe. Kochał te wyspy.
- Co pijesz? - zapytał.
- Dżin z tonikiem. Z podwójną cytryną.
Ruszył w stronę baru i wrócił z drinkami. Przysunął krzesło bliżej. Teraz ich nogi się dotykały. Jej piersi spoczywały wygodnie na stole. Popatrzył na nie.
- Jesteś tu sama? - Oczywiste pytanie, ale musiał je zadać.
- Tak. A ty?
- Też. Masz jakieś plany na wieczór?
- W zasadzie nie.
- To dobrze. O szóstej zaczyna się w “Palms” wspaniała impreza na wolnym powietrzu. Najlepsze dania z owoców morza na całej wyspie. Dobra muzyka. Poncz. Strój dowolny.
- Świetnie.
Przysunęli się do siebie jeszcze bliżej i nagle jego ręka znalazła się między jej kolanami. Otarł się ramieniem o jej pierś i uśmiechnął do niej. Ona też się uśmiechnęła. Nie jest to znowu takie nieprzyjemne, pomyślała, ale to tylko biznes.
Barefoot Boys dostroili instrumenty i festyn się rozpoczął. Do “Palms” ściągały tłumy plażowiczów. Tubylcy w białych koszulach i białych spodniach przykrywali stoły ciężkimi bawełnianymi obrusami. Zapach smażonych krewetek, pieczonego karmazyna i rekina z rożna rozszedł się po plaży. Gołąbeczki, Avery i Libby, trzymając się za ręce, przeszli przez dziedziniec “Palms” i stanęli w kolejce do bufetu.

Podstrony