Przysięgliśmy sobie przyjaźń na śmierć i życie, bośmy tak jakoś przypadli do siebie uspo-
sobieniem, wiekiem, naturą i skłonnościami.
Spisaliśmy na ogromnym arkuszu „wieczny akt przyjaźni” i aby mu nadać więcej wagi, jak
ongi bracia ślubni, poszliśmy do kościoła, pomodlili się razem, uścisnęli za ręce i ów histo-
ryczny dokument ukryli za ołtarzem, przed którym zwykle ksiądz katecheta odprawiał mszę
studencką.
Zdawało nam się, że prędzej świat w posadach swoich runie, niż nasza przyjaźń się obali.
235
W szkole siedzieliśmy w jednej ławce, dopóki nas nie rozsadzili w trzy różne strony za to,
żeśmy nieustannie miewali ze sobą konszachty, zadania jeden od drugiego przepisywali, pod-
powiadali sobie przy „wyrwaniu”, rysowali karykatury na belfrów i kolegów i chichotali, Bóg
wie z czego, gdy nas bzik napadł.
Pan profesor Braun, największy nasz prześladowca, podczas lekcyj niemieckiego języka
świdrował nas zawsze swymi mysimi oczkami i bijąc „klassenbuchem” o katedrę wołał na
chybi trafi:
– Hułakiewicz, nie „szwecuj”! – co miało znaczyć: „nie swywól!”
Dla niego nikt inny nie mógł burzyć spokojności klasy i ogólnej uwagi, tylko Hułakiewicz
Mieczysław, Gadziński Antoni albo ja.
Bóg widział, ile w tym często było uprzedzenia!...
Pan profesor Cedzik, kaligrafując na tablicy formułki algebraiczne, odwrócony plecami,
swoim skrzeczącym głosem upominał na każdej lekcji „wypracowań”:
– Gadziński, nie przepisuj od sąsiada!...
Do dzisiejszego dnia nie pojmuję, jak on to mógł widzieć, nie mając trzeciego oka na cie-
mieniu.
Za to pan profesor Ozłowski wynagradzał nam wszystkie niesprawiedliwości i uprzedzenia
swoich kolegów; burczał wprawdzie, krzyczał, stawiał w kącie, brał nawet za ucho, ale mimo
to był faworytem całej klasy; za „Osła” byliśmy gotowi wszyscy pójść w ogień.
Potrzeba mu też było nazywać się tak niebezpiecznie dla złośliwego dowcipu sztubaków!...
Z Ozłowskiego zrobiliśmy go Osłem, ale w tym przekręceniu nazwiska nie było wcale lek-
ceważenia dla profesora, który – przeciwnie – imponował nam swoją wiedzą i rozumem.
Uczył nas polskiego języka i umiał tak jakoś ubarwić, urozmaicić, uprzyjemnić swój wy-
kład, żebyśmy go byli całymi godzinami słuchali; zwłaszcza gdy przynosił z sobą książkę,
grubą jak brewiarz, i swoim pięknym barytonowym głosem odczytywał z niej całe ustępy z
poetów naszych i prozaików.
Okulary wtedy podnosił na wyłysiało czoło: szeroka, okrągła, tłusta jego facjata rozpoga-
dzała się jak wiosenne słońce, oczy przy szpakowatych brwiach jaśniały blaskiem młodości,
usta się uśmiechały – i rozparty na krześle, które pod jego olbrzymią figurą trzeszczało, de-
klamował z katedry wiersze, kiwając ku nam swą dużą głową i przerywając sobie niekiedy
zapytaniem:
– A co?... Prawda, jakie to piękne?...
– Prawda, panie profesorze! – odpowiadaliśmy mu chórem, a on swoim nieco rubasznym
zwyczajem uciszał nas, mówiąc:
– No, to cicho, hebesy!... Milczeć i słuchać dalej!
Ale znać było na starym romantyku i entuzjaście zadowolenie z tego wrażenia, które na
naszych twarzach odczytywał.
Ileż to razy całowaliśmy go po rękach, aby z katedry nie schodził i swej lektury nie prze-
rywał, chociaż Cwajnos w korytarzu na pauzę dzwonił i ze wszystkich klas wysypywał się na
klasztorny dziedziniec rój wypuszczonej młodzieży.
Co prawda, jego to była wina, że na innych wykładach, zamiast słuchać suchej gramatyki
łacińskiej lub klasyfikacji minerałów, z głową podpartą niby w wielkim skupieniu uwagi,
czytywaliśmy ukradkiem rozłożone na kolanach książki, zapominając o całym świecie, dopó-
ki nie złapał nas na takiej kontrabandzie profesor.
– Hulakiewicz, co ty tam masz pod ławką? – spadało nagle na głowę biednego Mieczka
pytanie z katedry lub od tablicy.
– Ja?... Nic nie mam, proszę pana profesora.
– Kłamiesz, zaraz mi pokaż, co tam czytasz!...
– Kiedy doprawdy nic nie mam.
– Piętkowski, zabierz no tam książkę. A co?... Nie mówiłem!... Heraus! Na środek!
236
Zaczerwieniony jak rak ze wstydu i gniewu na kolegę, rzucając mu spojrzenie bazyliszka,
zapowiadające sójkę w bok po godzinie, szedł przyłapany Hulakiewicz do tablicy, a książka
wędrowała do rąk pana profesora.
Tak bywało i z Antkiem, i ze mną, aleśmy byli niepoprawni pod tym względem.
Gadzińskiego najłatwiej było złapać na czytaniu, bo miał zwyczaj kiwać się jak rabin nad
książką, jeśli go bardziej zajmowała, i drapać się w swoją słomianożółtą, nastroszoną czupry-
nę; niebieskie okrągławe oczy jego śmiały się lub mgłą zachodziły, zadarty nosek z rozdętymi
nozdrzami zdawał się jeszcze bardziej w górę zadzierać, a świeże, pełne, jak u dziewczyny
delikatne usta drżały rozchylone albo uśmieszkiem, albo jakimś bolesnym wyrazem, który był
u niego objawem rozrzewnienia i uczucia, rozbudzonego tą potajemną lekturą.