Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Jane znała ten powód. W wirze pracy zapomniał o bólu. Liczne operacje przedłużyły jej mężowi życie, ale wobec bólu okazały się niemal zupełnie bezradne.
Spojrzała na Victora siedzącego po przeciwnej stronie trawnika na swym drewnianym krześle z prostym oparciem, z połyskującą w słońcu metalową laską u boku. Był taki dumny z siebie, kiedy dwie kule zostały zastąpione jedną laską umożliwiającą chodzenie, tak że nie od razu zauważano jego kalectwo.
— DzieÅ„ dobry, pani Fontine — odezwaÅ‚ siÄ™ tuż przy niej mÅ‚ody czÅ‚owiek o bardzo dÅ‚ugich wÅ‚osach. — Co za fantastyczne przyjÄ™cie! DziÄ™ki, że pozwoliÅ‚a mi pani przyprowadzić przyjaciół. Bardzo chcieli poznać Adriana.
Młodym człowiekiem był Michael Reilly. Państwo Reilly byli ich najbliższymi sąsiadami na plaży, ich dom stał niecały kilometr dalej nad brzegiem morza. Michael studiował prawo na uniwersytecie Columbia.
— To mu powinno pochlebiać.
— Ale on naprawdÄ™ jest wspaniaÅ‚y! DoprowadziÅ‚ do koÅ„ca tÄ™ sprawÄ™ antytrustowÄ… przeciwko Tesco, kiedy nawet sÄ…d federalny uważaÅ‚, że trudno im bÄ™dzie cokolwiek dowieść. Wszyscy wiedzieli, że to firma Centaura, ale trzeba byÅ‚o Adriana, żeby dobrać siÄ™ im do skóry.
— Nie poruszaj tego tematu w rozmowie z panem Kempsonem.
— Spokojna gÅ‚owa, widziaÅ‚em siÄ™ z nim w klubie i kazaÅ‚ mi siÄ™ ostrzyc. Do diabÅ‚a, zupeÅ‚nie jak mój ojciec!
— WidzÄ™, że z ojcem wygraÅ‚eÅ›. Michael wyszczerzyÅ‚ zÄ™by w uÅ›miechu.
— Jest wÅ›ciekÅ‚y jak zraniony byk, ale nie może pisnąć słówka. ZaliczyÅ‚em sesjÄ™ z wyróżnieniem! ZawarliÅ›my umowÄ™.
— Brawo. Dopilnuj, żeby jej nie zÅ‚amaÅ‚.
Młody Reilly roześmiał się, pochylił i pocałował Jane w policzek.
— Pani jest fantastyczna! — Znów uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ od ucha do ucha i odszedÅ‚, przywoÅ‚any skinieniem przez jakÄ…Å› dziewczynÄ™ stojÄ…cÄ… na krawÄ™dzi patio.
“MÅ‚odzi mnie lubiÄ…" — pomyÅ›laÅ‚a Jane. MiÅ‚o byÅ‚o móc to stwierdzić w czasach, gdy mÅ‚odzi tak maÅ‚o rzeczy lubili i aprobowali. Lubili jÄ… pomimo to, że nie godziÅ‚a siÄ™ na pobÅ‚ażanie mÅ‚odym. Starym też nie. WÅ‚osy przyprószyÅ‚a jej, wielki Boże, niemal caÅ‚kowicie siwizna, na twarzy miaÅ‚a zmarszczki, tyle ile trzeba, i nie byÅ‚o mowy o usuniÄ™ciu tej tu czy podciÄ…gniÄ™ciu tej tam, jak to robiÅ‚o tyle jej przyjaciółek. DziÄ™kowaÅ‚a swojej gwieździe, że udaÅ‚o jej siÄ™ zachować figurÄ™. Zważywszy wszystkie okolicznoÅ›ci, nie najgorszÄ… jak na sześćdziesiÄ…tkÄ™... cholera, z hakiem!
— Przepraszam paniÄ…, pani Fontine. — To byÅ‚a sÅ‚użąca, przyszÅ‚a od strony domu wariatów, w jaki zamieniÅ‚a siÄ™ kuchnia.
— SÅ‚ucham, Grace. JakieÅ› kÅ‚opoty?
— Nie, proszÄ™ pani. Tylko przy drzwiach czeka jakiÅ› pan. PytaÅ‚ o paniÄ… lub pana Fontine.
— PoproÅ› go dalej. Niech przyÅ‚Ä…czy siÄ™ do nas.
— PowiedziaÅ‚, że wolaÅ‚by nie. To cudzoziemiec. KsiÄ…dz. PomyÅ›laÅ‚am, że pan Fontine nie chciaÅ‚by przy tylu ludziach...
— OczywiÅ›cie, dobrze zrobiÅ‚aÅ› — przerwaÅ‚a jej Jane, rozumiejÄ…c przed czym chciaÅ‚a uchronić Victora. Victor nie przepadaÅ‚ za demonstrowaniem goÅ›ciom, w jaki sposób zmuszony jest chodzić. — WyjdÄ™ do niego.
Ksiądz stał w hallu, miał zbyt obszerną sutannę i starczą twarz, chudą i wymizerowaną. Sprawiał wrażenie skrępowanego, wręcz wystraszonego.
— To ja jestem paniÄ… Fontine — odezwaÅ‚a siÄ™ Jane lodowatym tonem; nie byÅ‚a w stanie nad tym zapanować.
— Tak, poznajÄ™ paniÄ…, signora — odparÅ‚ niezdarnie ksiÄ…dz, trzymajÄ…c w rÄ™ce dużą, poplamionÄ… kopertÄ™. — WidziaÅ‚em paniÄ… na zdjÄ™ciach. Nie chciaÅ‚em przeszkadzać. Tyle tu samochodów.
— O co chodzi?
— PrzyjechaÅ‚em z Rzymu, signora. PrzywiozÅ‚em list dopadrone. Czy dopilnuje pani, żeby go dostaÅ‚? — spytaÅ‚ wyciÄ…gajÄ…c ku niej rÄ™kÄ™ z kopertÄ…. — Bardzo paniÄ… proszÄ™.
Andrew obserwowaÅ‚ brata stojÄ…cego w otoczeniu studentów, ubranych w te ich jednolite wdzianka z dżinsu i sztruksu, z wisiorkami na szyjach. Adrian nigdy nie zmÄ…drzeje; jego audytorium to same Å›mieci. Sami pozerzy. Andrew, żoÅ‚nierza irytowaÅ‚y nie tyle frymuÅ›ne stroje i szopy skoÅ‚tunionych wÅ‚osów — to byÅ‚y zaledwie symptomy. IrytowaÅ‚ go faÅ‚sz wszelkich powierzchownych oznak nonkonfor-mizmu. Ci ludzie byli w wiÄ™kszoÅ›ci nie do zniesienia — antagonis-tycznie nastawione typy, folgujÄ…ce myÅ›lowemu niechlujstwu.
Rozprawiali z takim przekonaniem, z takim znawstwem o “ruchach rewolucyjnych" i “kontrrewolucyjnych", jakby sami byli ich uczestnikami, zwrotniczymi kolein myśli politycznej. Ten świat... Trzeci Świat. I na tym polegał największy kawał, bo nawet jeden na dziesięć tysięcy nie miał pojęcia o tym, jak się robi rewolucję. Brak im było i niezbędnego zaangażowania, i odwagi, i oleju we łbie.
Nieudacznicy, ciskajÄ…cy plastikowymi torebkami z gównem, kiedy nikt nie zwracaÅ‚ uwagi na ich bredzenie. Po prostu degenera-ci — o Chryste, jak on nie cierpiaÅ‚ degeneratów! Ale Adrian tego nie rozumiaÅ‚, doszukiwaÅ‚ siÄ™ wartoÅ›ci tam, gdzie ich wcale nie byÅ‚o. Adrian byÅ‚ gÅ‚upcem. Siedem lat temu odkryÅ‚, jak wielkim gÅ‚upcem jest Adrian. Adrian byÅ‚ nieudacznikiem w najgorszym sensie tego sÅ‚owa, bo miaÅ‚ wszelkie powody, żeby nim nie być.
Napotkał spojrzenie brata stojącego przy barze; odwrócił wzrok w inną stronę. Adrian śmiertelnie go nudził, a jego widok rozprawiającego z takim ożywieniem przed tym szczególnym audytorium napawał go odrazą.

Podstrony