Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Im więcej tracili pieniędzy, tym goręcej pragnęli je posiadać, im
mniej posiadali, tym uparciej dążyli do wzbogacenia się i do prześcignięcia przeciwnika. Byli
skorzy do każdego oszustwa, rokrocznie grali na wszystkich zagranicznych loteriach, których
losy masowo krążyły po Seldwili, ale nie wygrali nigdy ani talara, natomiast ciągle słyszeli o
innych wygrywających i o tym, jak mało brakowało do ich własnej wygranej; tymczasem
jednak namiętność ta przyprawiała ich stale i regularnie o straty. Mieszkańcy Seldwili
urządzali sobie z nich niekiedy kpiny, każąc im – bez ich wiedzy – stawiać na ten sam numer,
tak że obaj wiązali swoje nadzieje na pognębienie przeciwnika z jednym i tym samym losem.
Połowę swego czasu spędzali w mieście, gdzie każdy miał swoją główną kwaterę w innej
spelunce, gorączkując się i tracąc pieniądze. Pozwalali się wciągać w nędzne i prostackie
hulanki, w czasie których serca ich skrycie krwawiły; w ten sposób obaj, choć właściwie
zaczęli spór o to, by nie uchodzić za głupców, stali się nimi naprawdę i za takich
powszechnie byli uważani.
Drugą połowę swego czasu spędzali gniewni, leżąc w domu lub wykonując swoją robotę,
przy czym szaleńczym pośpiechem i popędzaniem chcieli nadrobić stracony czas, ale
odstraszali przez to wszystkich przyzwoitych i dobrych robotników.
W ten sposób podupadli szybko i nim minęło dziesięć, lat, tkwili obaj po uszy w długach i
jak bociany sterczeli na jednej nodze na skraju swych posiadłości, z których lada powiew
mógł ich wymieść.
Jakkolwiek było, nienawiść między nimi rosła z każdym dniem, bo jeden drugiego uważał
za sprawcę swego nieszczęścia, za odwiecznego wroga, za pozbawionego wszelkiego umiaru
przeciwnika, którego sam diabeł chyba nasłał mu na zgubę. Spluwali, gdy się tylko z daleka
ujrzeli, i nikomu z domowników nie wolno było zamienić ani słowa z żoną, dzieckiem czy
służbą przeciwnika, pod groźbą najgorszej awantury. W tym zubożeniu i stałym pogarszaniu
się warunków bytu żony ich zachowywały się rozmaicie. Żona Martiego, z natury dobra, nie
wytrzymała upadku, umarła ze zgryzoty, zanim córka ukończyła czternasty rok życia. Ale
żona Manca przystosowała się do zmienionych warunków; niewiele jej brakowało, aby
przekształcić się w złą towarzyszkę życia; wystarczyło tylko popuścić cugli kilku tkwiącym
w niej od dawna kobiecym wadom, by wyrodziły się w zło. Łakomstwo przemieniło się w
dziką zachłanność, jej wielomówność stała się z gruntu fałszywą i zakłamaną sztuką
pochlebstwa i oszczerstwa, dzięki której mówiła stale coś wręcz przeciwnego, niż myślała,
intrygowała przeciwko wszystkim i na każdym kroku oszukiwała nawet własnego męża.
Wrodzona szczerość, dawniej miła w niewinnej pogawędce, przerodziła się w bezwstyd, z
którym uprawiała swoją fałszywą grę; tak więc, nie dzieląc z mężem jego cierpień, jeszcze
go okłamywała. Nie tylko nie poskramiała wybryków męża, lecz sama brała w nich udział,
nie żałowała sobie niczego i wybujała jak rozłożyste zielsko na ruinie rozpadającego się
domu. Toteż biednym dzieciom wiodło się bardzo źle; nie miały ani żadnej nadziei na lepszą
przyszłość, ani radosnej i pogodnej młodości, jako że dokoła nich nie było nic prócz waśni i
8
troski. Weronce działo się na pozór gorzej niż Salemu; matka nie żyła, dziewczyna sama w
pustym domu zdana była na tyranię zdziczałego ojca. Gdy Weronka miała lat szesnaście,
była już smukłą i zgrabną dziewczyną; jej ciemne włosy skręcały się w loki spadające aż na
błyszczące brązowe oczy; ciemnoczerwona krew barwiła policzki smagłej twarzy i
przechodziła w głęboką purpurę na świeżych wargach; była to uroda rzadka i wyjątkowa.
Ognista radość życia i wesołość przepajały każdy nerw tej istoty skorej do śmiechu, zabawy i
żartów, jeśli tylko warunki jako tako na to pozwalały, to znaczy jeśli nie uginała się pod
brzemieniem trosk i udręki. Ale troska zbyt często ją nawiedzała, dziewczyna dźwigała
bowiem nie tylko ciężar rosnącej nędzy w domu, ale musiała także dbać o siebie chcąc
wyglądać możliwie schludnie i czysto, mimo że ojciec nie dawał jej żadnych na to środków.
Miała więc Weronka ogromny kłopot z jakim takim przyodzianiem swej wdzięcznej osoby, z
trudem zdobywała każdą najskromniejszą odświętną sukienkę i każdą najlichszą chusteczkę.
Dlatego też śliczne i wdzięczne to stworzenie czuło się pod każdym względem upośledzone i
daleko mu było do jakiejkolwiek zarozumiałości. Chorobę i śmierć matki przeżywała
Weronka już w pełni świadomie, a pamięć o tym nakładała trwałe hamulce jej wesołej i
żywej naturze. Toteż miły i wzruszający był to widok, kiedy mimo wszystko ożywiała się i
uśmiechała przy lada przebłysku słońca.
Salemu wiodło się na pozór lepiej, był to bowiem piękny i silny chłopiec, który umiał się
bronić; jego zewnętrzny wygląd sam przez się chronił go przed złym traktowaniem. Widział