.. Czytałaś pani krytyki?...
– Czytałam trochę.
Zarumieniła się na przypomnienie tego wieczoru, bo do dzisiaj zapomnieć go nie mogła.
Trapiła ją myśl, iż prawdopodobnie cały teatr wie już o tym, że pojechała razem z Kotlickim;
ale nie myślała protestować i objaśniać nikogo, tylko nosiła głowę jeszcze wyżej i mniej się
odzywała do swoich koleżanek.
– Przyniosłem wszystkie pisma z recenzjami o mojej sztuce. Przeczytam, żebyś pani miała
godzinę szczerej wesołości.
Zaczął czytać.
Jeden z poważnych tygodników twierdził, że: „Chamy to sztuka bardzo dobra, oryginalna i
przepysznie realistyczna, której autor ma talent wielki i świetną przyszłość przed sobą; że z
Głogowskim zjawił się nareszcie prawdziwy dramaturg, który w stęchłą i anemiczną atmosfe-
rę naszej twórczości dramatycznej wpuścił prąd świeżego i zdrowego powietrza, dał praw-
dziwych ludzi i prawdziwe życie; szkoda tylko, że wystawienie było niżej krytyki, a gra, z
małym wyjątkiem, skandaliczna.”
Drugi tygodnik, nie mniej poważny, twierdził: „Autor Chamów ma istotnie talent do pisa-
nia... nowel, których kilka stworzył, ale sceny nie powinien tykać, to nie jego dziedzina; brak
mu zupełnie nerwu teatralnego, przez co ludzie jego sztuki są manekinami, a życie i pojęcia,
jakie przedstawia, to nie życie naszych chłopków, ale co najmniej Papuasów” itd.
Sprawozdawca jednego z najpoczytniejszych pism codziennych gadał przez dwa dni w od-
cinku: o dziejach teatrów we Francji, o aktorach w Niemczech, o sztuce stosowanej w No-
rymberdze... Mówił o wpływie dodatnim krytyki na jakość twórczości dramatycznej; opowia-
dał o nowościach teatralnych, rzucał co dwa wiersze w nawiasach: „Widziałem go w
«0deonie»... słyszałem w «Burgu»... podziwiałem taką grę w Londynie...” Przytaczał rozma-
ite anegdoty teatralne, wychwalał aktorów zmarłych przed pół wiekiem, przypominał przeszłe
czasy sceny, w kilkunastu wierszach mówił o czerwonych łachmanach radykalizmu, jaki się
na sceny przedzierać zaczyna, chwalił z ojcowską pobłażliwością aktorów grających Cha-
mów, chwalił Cabińskiego i zakończył, że chyba o samej sztuce powie wtedy, jak autor napi-
sze drugą, bo tę można tylko wybaczyć początkującemu autorowi.
Drugi dziennik pisał: że sztuka jest idiotyczna wprost jako teza i jako robota, że cynizm
podobny i brutalstwo, z jakim autor wyszydza „podstawowe” idee, przechodzi nawet, co wi-
dzieć tylko można w importowanych ze strupieszałej Francji płodach; ale co tamtym można
wybaczyć, bo... (tu następowała cała szpalta objaśnień i przyczyn, dlaczego Francuz może pi-
sać łajdactwa), tego płazem swojskiemu autorowi puścić nie można... I na to, żeby autor
ośmielił się tak pisać, tak obniżać etyczne ideały życia, siać nienawiści, pluć na najświętsze
każdemu sercu polskiemu rzeczy, trzeba tylko być... (tu następowały kropki i przejrzyste me-
tafory, a znaczyły: łajdakiem).
132
Trzeci twierdził, że sztuka wcale jest niezłą, a byłaby wprost doskonałą, gdyby autor chciał
w tym wypadku szanować tradycję i dorobił muzykę i tańce.
Czwarty stanął na wprost przeciwnym stanowisku, bo twierdził, że sztuka stanowczo jest
nic niewartą, jest świństwem, ale autor ma przynajmniej tę zasługę, że ustrzegł się szablonu i
nie wprowadził śpiewów i tańców, które zawsze obniżają wartość sztuk ludowych.
W piątym napisał specjalista od teatrów ogródkowych sto wierszy, takich mniej więcej:
Chamy pana Głogowskiego – hm!... niezła rzecz... byłaby nawet zupełnie dobra... ale... cho-
ciaż znowu zważywszy... swoją drogą... trzeba mieć odwagę powiedzieć prawdę... W każdym
razie... bądź co bądź... z małym zastrzeżeniem, autor ma talent. Sztuka jest... hm... jak by tu
określić?... Przed dwoma miesiącami pisałem już coś o tym, więc ciekawych odsyłam tam...
Grali znakomicie!... I przepisał cały afisz stawiając obok nazwiska każdej aktorki jakiś słodki
epitet, miłe słówko, grzeczne określenie, dwuznacznik melancholijny i frazes...
– Co to jest?
– Libretto do operetki; dać tytuł: „Krytyki teatralne”, podłożyć muzykę i heca taka, że na-
ród będzie chodził jak na odpust...
– A cóż pan na to?
– Ja?... a no, nic!... Odwróciłem się do nich plecami, a ponieważ mam pyszny plan nowej
sztuki, zabieram się zaraz do roboty. Dostałem korepetycję w Radomskiem i wyjadę tam na
całe pół roku. Czekam właśnie ostatecznego zawiadomienia.
– I koniecznie musi pan wyjechać?...
– Muszę!... przecież utrzymuję się tylko z korepetycji. Dwa miesiące siedziałem bez zaję-
cia. Spłukałem się na czysto: sztukę wystawiłem, kłaniałem się publiczności, używałem War-
szawy, a teraz basta! Kurtyna na dół, bo przygotować trzeba drugą farsę. Do widzenia, panno
Janino! przed odjazdem wpadnę tu albo do teatru.
Ścisnął jej rękę, zawołał: „niech zdechnę”, i wybiegł.
Janka posmutniała. Tak się przyzwyczaiła do Głogowskiego, do jego dziwactw, paradok-
sów i do tej szorstkości, która ukrywała tylko wrodzoną nieśmiałość i delikatność przesubtel-
nioną, że się jej zrobiło przykro, iż zostanie sama.
Teraz, kiedy wyjeżdżał, zrozumiała, że samo zajęcie się teatrem nie wystarczy jej, czuła
coraz bardziej potrzebę serdecznego zbliżenia się do jakiejś duszy ludzkiej, gdyż zaczynało
być jej źle.
Nie miała już swoich pieniędzy, tylko żyła naprawdę z teatru.
Nie śmiała wyznać przed sobą, ale przy każdej prośbie o pieniądze przypominał się jej
dom i te czasy, w których nie potrzebowała o niczym myśleć, bo wszystko miała. Upokarzała
ją bardzo ta prawie żebranina codzienna o marne kilkadziesiąt kopiejek, ale nie było rady,
chyba taka, jaką czytała ciągle w siwych oczach Sowińskiej i widziała w życiu koleżanek,
które po każdym takim uświadomieniu traktowała pogardliwiej. Odpłacano się jej w dwójna-
sób. Wygadywano niestworzone rzeczy na temat jej nocnych wycieczek i dziwacznych przy-
zwyczajeń, bo od jakiegoś czasu prawie codziennie musiała chodzić po ulicach przez kilka