Zaparko-
wał roller i wetknął swój żeton w automat wejściowy przy drzwiach
windy. Jadąc na górę marzył o ciepłym natrysku. Nie, najpierw o ko-
lacji. Dobrej kolacji. Czuł w żołądku ssanie, przeradzające się momen-
tami w ostry ból. Wiedział zresztą, że ból będzie go męczyć jeszcze
długo w noc. Zawsze tak płacił za nerwowe, jaką od czasu do czasu
fundował swym pracownikom Instytut. Oczywiście, nic prostszego
jak łyknąć pastylkę. Tylko że likwidując dolegliwości żołądkowe spo-
wodowałaby ona następnego dnia lekkie otępienie, a na to nie mógł
sobie teraz pozwolić.
Za wszystko się płaci. On za swoją klasę B płacił i tak mało, lekkie kłopoty z trawieniem dawało się wytrzymać. Płacił właściwie za
nic, gdyż i tak swych zdolności nie wykorzystywał. Na całe szczęście.
Cieszył się, że zdołał przeskoczyć w porę z kursu szperaczy do pra-
cy nau–kowej. W korpusie telepatów stopień pełnego porucznika to
wszystko, na co można było liczyć po latach harówy. Co prawda pra-
ca w śledczym też miała swoje złe strony. Zrekompensowane z pew-
nością godziwym uposażeniem, przydziałem mieszkania i rollerem,
ale denerwujące. Czasem tygodniami odsiadywało się w gabinecie dy-
żury głupiejąc z nudów, ale gdy już znienacka wpadła robota, zaczy-
nał się młyn i urwanie głowy. Całe dnie w firmie, rycie w wydrukach,
przesłuchania, pięćdziesiąt spraw naraz. Nie uskarżał się — w sumie
nawet to lubił. Na pewno nie zamieniłby się z żadnym z kolegów,
którzy poszli do pionów teoretycznych. Ot, taki Odd — robił u Lin-
dena za skrzyżowanie dupy z fotelem. Liczył po sto razy miesięcznie
jawnych oraz ukrytych religiantów i smarował sążniste opracowania,
kończąc je zawsze tą samą konkluzją „sugeruję ostateczne, stanowcze
uporządkowanie spraw grup religianckich, w szczególności delegali-
zację grup wykazujących jaskrawą nielojalność i konfiskatę ich mie-
nia, a także zastosowanie sankcji prewencyjnych wobec osób nawołu-
jących do łamania prawa, bądź mających możliwość prowadzenia ta-
kiej działalności w przyszłości”. I tak dalej. Ciekawe, co by robił, gdy-
by ktoś na górze, nie daj Boże, posłuchał jego światłych rad. Oczywi-
ście, tony wykresów i wyliczeń opracowywanych przez prewencyjnia-
ków Lindena nie były ani odrobinę mniej sensowne, niż udowadnia-
nie po stokroć słuszności teorii wzmocnień „w szczególnych aspek-
tach”, czym zajmował się w swoich pracach teoretycznych Tonkai. Tyl-
ko że on traktował tę pisaninę jako zło konieczne i margines dzia-
łalności. Tak naprawdę, w śledczym liczyła się praktyka, praca teore-
tyczna była tylko formalnością, podkładką niezbędną do awansu. Li-
czyła się skuteczność dochodzeń, udane akcje. A tego Tonkai się nie
bał. Już przy robocie z Rota zdążył pokazać, co potrafi. No, i w sześć
lat po złożeniu dyplomu został kapitanem, chyba najmłodszym w In-
stytucie. To mogło się zdarzyć tylko u Mokarahna.
Pomyślał sobie, że to jedyna rozsądna motywacja Sayena — ta blo-
kada awansów, jaka wytworzyła się u mózgowców. Za tydzień, dwa
dostałby sierżanta, a za pięć lat podporucznika. I więcej nic, choć-
by pękł, bo telepaci byli zbyt potrzebni do czarnej roboty, żeby ich
awansować. Musiał sobie z tego zdawać sprawę. Tylko dlaczego wy-
brał właśnie taką drogę? Prędzej czy później go nakryją, jak nie on,
to kto inny. Chociaż jednak lepiej by było, gdyby to zrobił on.
Właśnie, jaką drogę wybrał Sayen? Tonkai nadal nie miał o tym po-
jęcia. Czego chciał ten facet, co zamierzał uczynić, z kim i dla kogo
pracował? Jeśli ktoś znika z systemu ochronnego i ściąga do siebie
wielokrotnie notowanego fajtera, to na pewno nie robi nic, co by mu
mogło przynieść przedterminowy awans.
Tonkai uśmiechnął się lekko na myśl o wypruciu tego faceta, wyło-
żeniu jasno i zwięźle na kartach pracy jego motywacji, celów i opi-
saniu sposobów zapobiegania na przyszłość podobnym wypadkom.
Boże, żeby tylko Sayen kręcił coś naprawdę dużego, coś wartego ha-
bilitacji. Kto wie, można by wtedy dochrapać się nawet nad-pułkow-
nika?
Wystukał kod zamka, przykładając magnetyczny klucz do drzwi. W
mieszkaniu paliła się tylko jedna, mała lampka na stole w dużym po-
koju. Odwiesił płaszcz i wszedł do kuchni. Zajrzał do lodówki.
Dobra kolacja, akurat. Jak masz ochotę na dobrą kolację, to sobie
zrób. Cholera, że też nie mógł sobie znaleźć żony, która lepiej by dba-