Przez chwilę zastanawiał się, czy nie dać całej naprzód, nie opuścić studni grawitacyjnej Ord Mantell i nie skoczyć w nadprzestrzeń, ale zmienił zdanie. Był wkurzony i do głowy przyszedł
mu pewien pomysł.
Zawrócił i przyspieszył.
- Trochę tu posprzątamy - mruknął i aktywował boczne i dolne działka „Tłuściocha”.
Mężczyźni na ziemi widocznie założyli, że on ucieka, bo nie zauważyli statku, dopóki ten nie zawisł jakieś pół kilometra nad nimi. Odwrócili się w jego stronę i zaczęli pokazywać go sobie palcami, ale zaraz rozpierzchli się na wszystkie strony. Jeden z nich wystrzelił w stronę
„Tłuściocha” z blastera, ale czerwony promień energii nie zrobił frachtowcowi najmniejszej krzywdy.
Zeerid wycelował i zaczekał, aż komputer namierzy skrzynię.
- Zaraz będzie tu gorąco - warknął i wypalił. Przez ułamek sekundy statek z wyspą łączyły pulsujące, pomarańczowe smugi, które po chwili zmieniły się w chmurę ognia, żaru i dymu, szybko się rozprzestrzeniającą na tle śnieżnej bieli. W kadłub „Tłuściocha” zabębniły ostre odłamki - tym razem metalu, nie lodu - a statek zakołysał się lekko, szarpnięty falą udarową, zanim Zeerid wycofał go i wzbił znów w niebo.
Kiedy obejrzał się, zobaczył sześć nieruchomych, dymiących, bezkształtnych plam,
porozrzucanych w promieniu wybuchu.
- To dla ciebie, Arigo - wycedził.
Nie zmieniało to faktu, że będzie się musiał gęsto tłumaczyć, ale przynajmniej miał z głowy tych pieprzonych cwaniaków. Chociaż tyle mógł zrobić dla Kantoru - i miał nadzieję, że to docenią.
Darth Malgus kroczył autokładką; miarowy odgłos jego kroków był niczym tykanie
chronometru, odliczającego pozostałe Republice sekundy.
Obok niego przelatywał niekończący się strumień śmigaczy, skuterów repulsorowych i
innych pojazdów powietrznych: mechaniczny układ krążenia serca Republiki. Całą powierzchnię Coruscant pokrywały ciągnące się wiele kilometrów wzwyż warstwy wieżowców, drapaczy chmur, mostów, wież i placów - kokon dla tłumu zamożnych, rozwiązłych obywateli, skrywający w ciepłych, bezpiecznych warstwach durabetonu i transpastali zepsucie i zgorszenie.
Jednak Malgus wyczuwał pod warstewką blichtru smród zgnilizny. Zamierzał pokazać im wszystkim, jaką cenę płaci się za hipokryzję i samozadowolenie.
Wkrótce to wszystko spłonie, bo Malgus zamierzał spustoszyć Coruscant. To było jego przeznaczenie. Był tego świadom, przeczuwał to - już od dawna.
Z głębi umysłu napłynęły wspomnienia. Przypomniał sobie swoją pierwszą wyprawę na
Korriban - tę głęboką aurę świętości, która go otaczała, kiedy przemierzał samotnie skaliste pustkowia planety, jej pyliste kaniony, obramowane grobowcami starożytnych Sithów. Czuł
przepełniającą to miejsce Moc, pławił się w niej, aż w jego odosobnieniu ukazała mu ona wizję.
Widział ulice skąpane w płomieniach, upadek galaktycznego rządu...
Uwierzył wtedy... wiedział to z niezachwianą pewnością - tak jak teraz - że zniszczenie Jedi i ich Republiki przypadnie w udziale jemu, właśnie jemu.
- O czym myślisz, Veradunie? - zagadnęła go Eleena.
Tylko ona nazywała go jego dawnym imieniem - i robiła to wyłącznie, kiedy byli sami.
Podobał mu się sposób, w jaki je wymawia, ale nie tolerował go w ustach nikogo innego.
- Myślę o ogniu - odpowiedział z namysłem, a znienawidzony respirator częściowo stłumił
jego głos.
Szła obok niego - piękna i niebezpieczna niczym elegancki lanvarok. Cmoknęła z
dezaprobatą, słysząc jego słowa i spojrzała na niego z ukosa, ale nie skomentowała. Jej lawendowa skóra wydawała się lśnić w promieniach zachodzącego słońca.
Plac, który przecinali, roił się od istot różnych ras - roześmianych, rozgniewanych, rozmawiających. Malgus kątem oka dojrzał dziewczynkę, która pisnęła z zachwytem i pobiegła prosto w otwarte ramiona ciemnowłosej kobiety, pewnie matki. Mała najwyraźniej poczuła na sobie jego wzrok, bo obejrzała się na niego znad ramienia matki; jej twarzyczkę ściągnął zaniepokojony grymas. Mijający ją Sith nie spuszczał z niej wzroku, aż wreszcie dzieciak odwrócił oczy, ukrywając buzię na piersi opiekunki.
Poza dziewczynką nikt nie zwrócił na nich uwagi. Obywatele Republiki czuli się
bezgranicznie bezpieczni w swoich ciepłych, położonych w samym sercu galaktyki pieleszach, a sama liczba zamieszkujących planetę-miasto istot gwarantowała Malgusowi anonimowość. Kroczył
więc między swoimi przyszłymi ofiarami - zakapturzony, w ukrytym pod peleryną pancerzu, niezauważony, obcy i zdeterminowany.
- To piękny świat - zauważyła mimochodem Eleena.
- Już niedługo.
Wyglądało na to, że jego słowa ją zaskoczyły, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego.
- Veradunie...
Widział, jak przełyka ślinę i odwraca wzrok. Cokolwiek chciała powiedzieć, słowa chyba utknęły jej w przeciętym szramą gardle.
- Tak, Eleeno?
Wciąż odwracała wzrok, przyglądając się otaczającej ich panoramie, jakby chciała
zapamiętać Coruscant taką, jaką była, zanim Malgus i Imperium skąpią ją w płomieniach.
- Kiedy skończy się wojna?
Jej słowa zbiły go z tropu.
- Co masz na myśli?
- Twoje życie to wojna, Veradunie - powiedziała. - Nasze życie... Kiedy to wszystko się skończy? Przecież nie może być tak... zawsze.
Skinął głową. Wiedział już, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Wiedział, że będzie się starała ukryć w pytaniach swoje ostrożne rady. Jak zwykle w takich chwilach, czuł się rozdarty. Z