Ale ten złoty czło-
wiek funkcjonował w szkole na wariackich papierach. Większość na-
uczycieli śmiertelnie się bała - wyjąwszy tych kilkoro całkowicie za-
przedanych czerwonych świń, w rodzaju pani dyrektor szkoły, która
potrafiła wezwać do szkoły ubecję, odkrywszy w zeszycie jednego z
moich kolegów obraźliwą karykaturę Jaruzela.
Przepraszam, ale potrzebne mi do wywodu jeszcze jedno wspo-
mnienie. W dniu, kiedy przeniósł się do wieczności towarzysz Breż-
niew, w mojej szkole zapanowała spontaniczna radość - zresztą, wia-
domość tę przynieśli do szkoły moi dwaj bracia, którym na tę oko-
liczność nasza matka po raz pierwszy i jedyny w życiu nalała wód-
ki i wychyliła z dziećmi kieliszek, ku należnemu uczczeniu radosnej
wieści. Przez całą przerwę wraz z kumplami tańczyliśmy na koryta-
rzach, skandując radosne okrzyki i hasła, w których czcigodny zmar-
ły przyrównywany był do zwierząt hodowlanych i narządów płcio-
wych, a nauczycielki zamknęły się w pokoju nauczycielskim i nie od-
ważały się wyściubiać z niego nosa, przerażone, że ktoś doniesie, że
to widziały i słyszały. Dla nich było to niepojęte. Niektóre z nich pa-
miętały jeszcze, jak na wieść o śmierci Stalina w panice wcierały so-
bie pod powieki tytoń z papierosów, żeby mieć oczy równie czerwo-
ne i załzawione jak wszyscy dookoła.
Pomiędzy Gierkiem a Jaruzelskim stało się coś niewiarygodnego,
niesamowitego. Przyjechał do nas Polak - Papież, a potem wybuchła
„Solidarność” i ludzie nagle zobaczyli, ilu ich jest. Przestali chować się
w robocich skorupach i wygłaszać do siebie nawzajem propagandowe
filipki przeciwko ludziom. Okazało się, że nie ma się co wygłupiać, że
komuna zdechła, wszyscy myślimy to samo i mamy ją głęboko gdzieś.
Tego już nie można było cofnąć. Nie można było przywrócić martwej
ideologii nawet pozorów życia. Można było zrobić tylko jedno: złamać
odradzający się naród siłą, przetrącić wchodzące w życie pokolenie,
odebrać mu nadzieję, zmusić do wyjazdu, do pogrążenia się w alko-
holizmie, w najlepszym wypadku, zamknięcia się w czterech ścianach.
Przedłużyć agonię i gnicie systemu kosztem złamania w ludziach na-
dziei. Tę właśnie przysługę oddał socjalizmowi Jaruzelski.
*
Czasem, proszę wybaczyć ten osobisty ton, trudno mi uwierzyć,
że to się działo naprawdę. Pamiętam „Solidarność” jako jakąś niesa-
mowitą eksplozję optymizmu, nadziei, energii. Tak musiały wyglą-
dać, wyobrażam to sobie, czytając historyczne opracowania, czasy,
gdy uchwalano Konstytucję Trzeciego Maja, albo pierwsze dni Po-
wstania Listopadowego. Nie mogę uwierzyć, że ten wybuch tkwiącej
w nas energii mógł do tego stopnia nie pozostawić po sobie żadnego
śladu. Zniknąć, rozwiać się. W dzisiejszej Polsce, pełnej zapiekłej zło-
ści, frustracji, zrzędzenia, poczucia beznadziejności, mającego się zu-
pełnie nijak do faktów, w Polsce, co tu gadać, po prostu ciężko cho-
rej na psychozę depresyjną, usiłuję sobie ten entuzjazm przypomnieć
- i długo muszę sam siebie przekonywać, że on istniał naprawdę, a
nie tylko w którejś z fantastycznonaukowych powieści, których tyle
za młodu pochłaniałem.
Być może, gdyby wśród ludzi decydujących o biegu wydarzeń po
roku 1989 trafił się mąż stanu z prawdziwego zdarzenia, gdyby nie
popełniono tych wszystkich głupstw i podłości, o których pogadamy
w następnym rozdziale, udałoby się coś z tego kapitału ocalić. Ale co
tam gdybać...
Historyczną zasługą Jaruzela - zasługą, oczywiście, nie dla Polski,
tylko dla jej wrogów - było to, że zdołał zabić w nas nadzieję na lepsze
jutro. Nie wymagało to masowych morderstw - wystarczały „punkto-
we”, wymierzone w podziemnych aktywistów i krzewiących patrio-
tyzm księży. Nie wymagało masowych zsyłek na Sybir - wystarczała
demonstracja siły i kilka czy kilkanaście tysięcy paszportów w jedną
stronę. Wszyscy, którzy dywagują o rzekomej wojnie domowej, po-
wstaniach i ofiarach, przed którymi miała nas akcja Jaruzela ochro-
nić, bredzą albo świadomie łżą w obronie swoich nikczemnych bio-
grafii. To nie była już Polska szwoleżerów ani powstańców warszaw-
skich. To była Polska wytrzebiona z elit, na poły rozstrzelana, Polska
pamiętająca jeszcze swoją Białą Górę, triumf bezkarnej zbrodni oraz
mużyckiej przemocy, i z tego powodu, mimo całego entuzjazmu, peł-
na czeskiej ostrożności. Przez cały czas istnienia „Solidarności” nie
udało się milicji i SB, mimo licznych starań, sprowokować żadnego
antysowieckiego ekscesu - w końcu musiały do profanowania noca-
mi cmentarzy Armii Czerwonej posyłać swoich funkcjonariuszy. Nie
było tak znowu trudno pokazać tej Polsce, że się w swoich nadziejach
pomyliła, że, jak to zwięźle ujął car Aleksander - „żadnych marzeń”,
nie ma co śnić o lepszym jutrze, każda praca zostanie tu zniweczona,
każde działanie udaremnione i każde życie złamane.
Tak samo, jak pamiętam wybuch entuzjazmu po wyborze Jana Paw-
ła II i zwycięskich strajkach sierpniowych, tak samo pamiętam ten
zwis po stanie wojennym. Nikomu nie chciało się robić nic - nie-
którym, co najwyżej, uciekać gdzieś do normalnego świata. Najlepiej