Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Ale mimo wszystko wątpię, żeby
mówił o mnie. Jestem przekonany, że chodziło o Eliego
albo Colea.
Małe oczka Younga zwęziły się jeszcze bardziej.
- Ma pan siostrę bliźniaczkę, prawda?
- To prawda. - Grant zawahał się. Niechętnie rozmawiał
o Grace i był zdziwiony, że Spencer wspomniał o niej.
- W takim razie mówił o panu. I to całkiem niedawno.
Wspomniał coś, że jesteście podobni jak dwie krople wody, ale zupełnie inni.
Grant mocno zacisnął szczęki.
- Nie wyrażał się o niej zbyt pochlebnie - ciągnął mężczyzna.
Też mi nowina, pomyślał Grant. Ta rozmowa nie pro-
wadziła do niczego. Potrzebował odpowiedzi na tak wiele pytań. Wciąż wielką zagadką była sprawa szantażu. Kto szantażował Spencera? I dlaczego? Niepotrzebnie tu przyjechałem, pomyślał.
- Czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze? - spytał.
- Nie. Obawiam się, że nie. Bardzo mi przykro.
- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać. - Grant
wstał i energicznie potrząsnął ręką Younga.
- Powodzenia. Bardzo mi przykro z powodu pańskiego ojca.
- Tak. - Tylko na tyle Grant się zdobył.
Pięć minut później wsiadł do windy i zjechał na parter. Wiedział, że na zewnątrz, w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy, czekał detektyw Ryland.
Wiedział, że będzie za nim jeździł bez przerwy. I że zaraz
pośle któregoś ze swoich ludzi, żeby sprawdził, z kim się
spotkał i po co.
Ogarnął go gniew. Nie dość, że nie zdobył żadnych informacji, to jeszcze musiał wracać z niechcianą eskortą.
Najchętniej wskoczyłby do samolotu i poleciał do domu,
do Nebraski, gdzie było jego miejsce, gdzie wszystko znał
i rozumiał i gdzie wszystko było proste. Gdzie żyła rodzina, którą kochał.
Ale przecież...
Oczyma wyobraźni zobaczył kobietę i małego chłopca.
Nawet gdyby mógł wybierać, nie mógłby tak po prostu
ich opuścić. Jeszcze nie teraz.
Kiedy wyszedł przed budynek, poczuł wiatr znad zatoki.
Spojrzał na starającego się być niewidocznym w nieoznako-
wanym samochodzie detektywa i pomachał mu.
Wcześniej poszła do miasteczka na targ i teraz na kuchennym blacie pyszniły się piękna fasolka, pomidory, bazylia, czosnek, kurczak i koszyk jabłek.
Wyglądało to tak uroczo, że uśmiechnęła się.
W ciasnym mieszkanku w San Francisco, w kuchni,
której prawie nie było, starała się stworzyć sobie i Jackowi
prawdziwy dom. Ciepły i przytulny. I nawet jej się udało,
ale tylko trochę. Pracująca na pełnym etacie nauczycielka
nie ma zbyt wiele czasu, więc domowe posiłki nie zdarza­
ły się codziennie. Zwykle jadali pizzę albo coś z kuchni
chińskiej na wynos.
Życie pracującej matki nie było usłane różami. Przypominało raczej walkę o przetrwanie.
Na szczęście były weekendy. Wtedy miała Jacka tyko
dla siebie. Bawili się, śpiewali, czytali książeczki. I wtedy
przygotowywała posiłki w domu.
Anna wybrała tuzin jabłek i zabrała się za ich obieranie.
Włączyła cicho muzykę i spojrzała na swojego chłopca,
który leżał na podłodze i oglądał książeczkę. Uśmiechnę­
ła się. Życie w Napa było cudownie inne niż jej szara codzienność. Owszem, brakowało jej szkoły i uczniów, ale każdego dnia uczyła swojego syna i tego nie dało się z niczym porównać.
- Mama?
- Tak, kochanie?
- Książka?
Anna nigdy nie odmawiała, kiedy Jack prosił, żeby mu
poczytała. Przerywała każdą czynność. Teraz też usiadła
obok niego, a on uśmiechnął się radośnie i wdrapał się jej
na kolana. Kiedy kończyli czytać trzecią książeczkę, powieki Jacka zaczęły opadać.
Anna ułożyła go w łóżeczku i wróciła do pieczenia ciasta. Wkrótce ktoś energicznie zastukał do drzwi.
- Cześć! Wcześnie wróciłeś - powiedziała.
Grant miał posępną minę. Wzruszył ramionami.
- Ruch na drodze był mały. Jak się czujesz?
- Doskonale.
Uśmiechnął się i musnął jej wargi ulotnym pocałunkiem.
- Tak, to prawda - szepnął.
Roześmiała się głośno.
- Jak tam Jack?
- Dobrze, śpi.
Grant przycisnął ją do drzwi.
- To znaczy, że jesteśmy sami - powiedział.
- W pewnym sensie.
Czuła na sobie ciężar jego ciała. Jego kolano między udami. To było tak cudowne, że prawie straciła oddech. Pochylił się ku niej pomału. Pomyślała, że na
pewno znowu ją pocałuje. Ale on schylił głowę do jej
piersi.
- Jak dobrze wrócić tutaj - powiedział.
- W mieście straszny rejwach?
- Jak zawsze.
- Chłopak ze wsi, jak ty, potrzebuje otwartych przestrzeni.
Pogłaskał ją po karku.
- To prawda, proszę pani.
Zadygotała i poczuła mrowienie w ciele.
- Ale już niedługo wrócisz na swoją farmę. Jestem tego pewna.
W głębi duszy Anna modliła się, żeby zaprzeczył. Ale
los nie dał mu szansy, gdyż w tej właśnie chwili usłyszeli krzyk Jacka.
- Mama, mama, mama!
- Niezbyt długa ta drzemka - powiedział Grant.
- Dzieci są nieprzewidywalne.
- Pamiętam. Ale to jest w nich wspaniałe, prawda?
- Owszem.
- Pójdę po niego. - Uśmiechnął się.
Po kilku minutach wrócił z zaspanym malcem w ramionach. Poszli do kuchni. Anna zabrała się do pracy, a chłopcy przyglądali się jej.
- Ta kuchnia jest cudowna - powiedziała Anna.
Grant rozejrzał się dokoła wzrokiem dość sceptycznym.
- Trochę za mała jak dla mnie.
- Za mała? Żartujesz?
- W moim domu kuchnia jest przynajmniej dwa razy
większa. Jest tam kominek i dwie kuchenki.
- Kominek? - powtórzyła ze zgrozą.
- Oczywiście. Zimy bywają srogie. Trzeba mieć miejsce, gdzie można usiąść, wypić kubek gorącej kawy i popatrzeć, jak za oknem pada śnieg.
- Oczywiście. - Roześmiała się.
Jack zaczął się wiercić i wyrywać, więc Grant postawił
go na podłodze obok skrzynki z klockami.
- Jest tam też wielki kredens i stojak na wino. A w oknie mały inspekt. Zawsze mamy świeże zioła.
- Torturujesz mnie. - Spojrzała nań z udawaną srogoś-
cią. - Założę się, że gdy już przygotujesz cudowny posi­
łek na jednej z dwóch wspaniałych kuchenek i usiądziesz
przy fantastycznym kominku, to masz za oknem przepiękną śnieżycę... I, oczywiście, jest Wigilia.
- Oczywiście. - Nonszalancko wzruszył ramionami. -
Zawsze mamy białe Boże Narodzenie.
- Och! Tak ci zazdroszczę, że zaraz się rozchoruję.
Podszedł bliżej, stanął za nią i objął ją w talii.
- Zawsze uważałem, że dziewczęta z Kalifornii są zbyt

Podstrony