Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Gwido wyniósł się, wzruszając ramionami.
Podszedłem do właściciela wozu. Stała przy nim blada kobieta.
- No więc tak - rzekłem.
- Już wiem.
- Wolelibyśmy nie licytować. Ale wtedy dostalibyście mniej.
Kiwnął głową i wyłamywał sobie palce.
- Wóz jest dobry - powiedział szybko, przemagając się. - Wóz jest dobry, wart jest tych pieniędzy, wart na pewno. Pan nie przepłacił, pan wie, to nie była wina wozu, wóz był w porządku, tylko to jest... to było... pan rozumie.
- Wiem, wiem.
- I tak nie dostaniemy nic z tych pieniędzy - wtrąciła kobiecina. - Wszystko zabiorą na długi.
- Jakoś to będzie, matko, jakoś to będzie - uspokajał ją mąż.
Kobiecina nie odpowiedziała.
- Przy włączaniu biegu... z pierwszego na drugi, szarpie trochę - mówił
mężczyzna. - Ale to nie jest feler. Jak był nowiutki, robił to samo. - Mówił, jakby chodziło o małe dziecko. - Mieliśmy go trzy lata i nigdy najmniejszego defektu...
Widzi pan, naprzód byłem chory, a potem nabrał mnie jeden taki... przyjaciel.
- Łajdak - rzekła kobieta, a twarz jej stwardniała.
- Daj spokój, matko. Jeszcze się wygrzebiemy, no nie? Nie odpowiedziała.
Człeczyna aż błyszczał od potu.
- Niech pan nam da swój adres - rzekł Köster - może będziemy kiedy potrzebowali kierowcy.
Mężczyzna gorliwie wypisywał adres ciężką, uczciwą ręką. Spojrzałem na Köstera. Wiedzieliśmy przecież obaj, że musiałby stać się cud, żeby coś z tego mogło być. A cuda się już nie zdarzały. Chyba takie, po których spadało się na łeb, na szyję.
Mężczyzna gadał i gadał jak w gorączce. Licytacja skończyła się. Staliśmy sami na dziedzińcu. Biedak radził nam, jak zabezpieczyć starter na zimę. Raz po raz dotykał wozu. Wreszcie umilkł.
- Chodź już, Albert - powiedziała żona.
Podaliśmy mu rękę na pożegnanie. Odeszli. Poczekaliśmy, aż znikną. Potem zapuściliśmy silnik.
W bramie spotkaliśmy drobną staruszkę. Trzymała w ramionach klatkę z papugą i opędzała się natrętnej gromadzie bachorów. Köster zatrzymał się.
- Gdzie panią podwieźć? - spytał.
- Mój Boże, nie mam pieniędzy na taksówkę.
- Nie potrzeba pieniędzy - odparł Otto. - Dzisiaj są moje urodziny i wożę za darmo.
Trzymała kurczowo klatkę i spoglądała na nas nieufnie.
- A potem okaże się, że trzeba jednak coś zapłacić.
Uspokoiliśmy jej obawy i starowinka zdecydowała się wsiąść.
- Po co kupiliście tę papugę, matko? - spytałem, gdy wysadziliśmy ją przed domem.
- Tak na wieczory. Czy panowie myślą, że drogo będzie kosztować karmienie ptaka?
- Nie. Ale jak to na wieczory?
- Papuga przecież gada - powiedziała staruszka i spojrzała na mnie jasnymi, starymi oczyma. - Będzie przynajmniej w domu ktoś, kto mówi.
- Ach tak...
Po południu zjawił się piekarz, ażeby odebrać swojego forda. Wyglądał
rozgoryczony i poszarzały. Byłem sam na podwórzu.
- Podoba się panu kolor? - spytałem.
- Owszem, tak - mruknął niezdecydowanie.
- Buda jest teraz bardzo ładna.
- Pewno...
Kręcił się na miejscu i nie mógł się jakoś zdecydować na odjazd. Obawiałem się, że będzie starał się wytargować jeszcze coś na dodatek: lewarek, popielniczkę, czy coś w tym guście.
Ale stało się zupełnie co innego. Chwilę sapał, po czym spojrzał na mnie oczyma w czerwonych obwódkach i rzekł:
- Jak sobie człowiek pomyśli... Jeszcze przed paru tygodniami siedziała kobieta zdrowa i wesoła w wozie...
Zdumiałem się widząc, że piekarzyna tak zmiękł. Zrodziło się we mnie podejrzenie, że ta zwinna czarna bestyjka, z którą był tu ostatnio, musiała mu dobrze zalać sadła za skórę. Gniew czyni ludzi prędzej sentymentalnymi aniżeli miłość.
- Dobra była kobieta - ciągnął - z kościami. Nigdy niczego nie żądała.