Historia wymaga pasterzy, nie rzeĹşnikĂłw.


Tyle na razie mogłem wywnioskować, bo im dalej od tych pierwszych założeń, tym bardziej autor zdawał się dryfować bez celu
i z wielkim już trudem udawało się rozszyfrowywać niektóre odniesienia i obrazy, pojawiające się w tekście na podobieństwo profetycznych wizji. Nawałnice krwi i ognia spadające na miasta i wsie. Armie
umundurowanych trupów pokonujące bezkresne niziny i zostawiające za sobą spaloną ziemię. Infanci powieszeni na strzępach chorągwi u bram fortec. Czarne morza, gdzie tysiące dusz pokutujących
dryfowało przez całą wieczność w lodowatych i zatrutych wodach.
Chmury popiołu i oceany kości i zgniłego mięsa plądrowanego przez
insekty i węże. Ciąg następujących po sobie piekielnych obrazów
przyprawiających o mdłości.
W miarę przerzucania kolejnych stron coraz bardziej upewniałem
się, że krok po kroku przemierzam mapę chorej i nieszczęsnej wyobraźni. Autor, nieświadom tego, wers po wersie dokumentował swoje spadanie w przepaść szaleństwa. Ostatnia część książki zdała mi
się próbą zawrócenia z tej drogi, rozpaczliwym krzykiem z celi bezrozumu, wołaniem o wyjście z labiryntu tuneli wydrążonych przez
bezsens w umyśle. Tekst dogorywał w połowie błagalnego zdania,
bezzasadnie i bezlitośnie.
Kiedy doszedłem do tych stron, nie potrafiłem już opanować senności. Przez okno wpadł podmuch bryzy napływającej znad morza
i wymiatającej mgłę z dachów. Zamykałem już książkę, gdy zdałem
sobie sprawę, że od jakiegoś czasu coś w maszynopisie, w jego wyglądzie, nie daje mi spokoju, jak piasek w trybach. Zacząłem od
nowa przeglądać tekst. Już w piątym wersie trafiłem na pierwszą
oznakę. Następne pojawiały się, co trzeci, czwarty wers. Jedna z liter, duże "S", zawsze była nieco pochylona w prawo. Wyciągnąłem
z szuflady czystą kartkę i wkręciłem do mojego underwooda. Wystukałem pierwsze lepsze zdanie.
Stare dzwony Santa Maria del Mar uderzyły na trwogę.
Wykręciłem kartkę i przyjrzałem się jej w świetle lampki.
Stare... Santa Maria
Westchnąłem ciężko. Lux Aeterna napisana została na tej samej
maszynie do pisania - i dlaczego nie? - na tym samym biurku.
Następnego dnia rano zszedłem na śniadanie do kawiarni znajdującej się naprzeciw wejścia do
Santa Maria del Mar. W dzielnicy Born tłoczno było od wozów
i ludzi kierujących się ku targowisku, jak również kupców i hurtowników otwierających swoje sklepy. Usiadłem przy wystawionym na
zewnątrz stoliku i zamówiłem kawę z mlekiem. Na sąsiednim stoliku leżał osierocony egzemplarz dziennika "La Vanguardia", więc go
przygarnąłem. Prześlizgując się po tytułach i skrótach informacji,
dostrzegłem sylwetkę dziewczyny, która weszła po schodkach prowadzących ku drzwiom do katedry, siadła na ostatnim stopniu i niby zajęta czym innym obserwowała mnie. Dziewczyna mogła mieć
szesnaście, siedemnaście lat i udawała, że coś zapisuje w notesie, co
jakiś czas rzucając ukradkowe spojrzenie w moją stronę. Bez pośpiechu wypiłem swoją kawę z mlekiem. Po chwili dyskretnie przywołałem kelnera.
- Widzi pan tę panienkę, która siedzi przy wejściu do katedry?
Proszę ją zapytać, na co ma ochotę, ja zapraszam.
Kelner kiwnął głową i ruszył ku niej. Dziewczyna na widok zbliżającego się mężczyzny natychmiast schowała głowę w zeszyt, starając
się przybrać wyraz całkowitego skupienia. Nie mogłem powstrzymać
uśmiechu. Kelner stanął przed nią i chrząknął. Uniosła wzrok znad
zeszytu. Chłopak wyjaśnił, o co chodzi, i wskazał na mnie. Dziewczyna spojrzała w moją stronę wylękniona. Pozdrowiłem ją skinieniem
ręki. Spiekła raka. Wstała i ze wzrokiem wbitym w ziemię nerwowymi krokami podeszła do stolika.
-Isabella? - zapytałem.
Dziewczyna podniosła wzrok i westchnęła, zła na siebie.
-A skąd pan wiedział? - odpowiedziała pytaniem.
-Nadprzyrodzona intuicja - odpowiedziałem.
Podała mi dłoń, którą uścisnąłem bez nadmiernej wylewności.
-Mogę się przysiąść? - zapytała.
I usiadła, nie czekając na moją odpowiedź. W ciągu pół minuty
z sześć razy zmieniała pozycję na krześle, by ostatecznie wrócić do
tej, którą przyjęła na początku. Przyglądałem się jej spokojnie i z wyrachowaną obojętnością.
-Nie pamięta mnie pan, panie Martin.
-A powinienem?
-Przynosiłam panu co tydzień z Can Gispert koszyk z prowiantem.
Obraz dziewczynki, która przynosiła jedzenie ze sklepu kolonialnego, stanął mi przed oczami, by szybko przekształcić się w twarz
o zdecydowanie kobiecych rysach, dorosłej już Isabelli o miękkich
kształtach i hardym spojrzeniu.
-Dziewczynka z napiwkami - powiedziałem, chociaż z dziewczynki nie miała już nic, albo prawie nic.
Isabella przytaknęła.
-Zawsze zastanawiałem się, co robiłaś z tymi drobniakami.
-Kupowałam książki u Sempere.
-Gdybym wiedział...
-Mogę sobie pójść, jeśli panu przeszkadzam.
-Nie przeszkadzasz. Napijesz się czegoś?
Odmówiła.
-Stary Sempere powiedział mi, że masz talent.
Isabella wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się sceptycznie.
-Zazwyczaj jest tak, że im większy masz talent, tym większe
ogarniają cię wątpliwości - stwierdziłem. - I na odwrót.
-Wobec tego jestem arcytalentem - odpowiedziała Isabella.
-Witaj w klubie. A teraz do rzeczy. Czego ode mnie oczekujesz?
Isabella ciężko westchnęła.
-Pan Sempere powiedział mi, iż być może mógłby pan przeczytać jakiś mój tekst i coś mi powiedzieć i poradzić.
Patrzyłem jej przez chwilę w oczy, nie mówiąc ani słowa. Wytrzymała mój wzrok.
-I to wszystko?
-Niezupełnie.
-Tak też mi się wydawało. A jaki jest rozdział drugi?
Isabella nie wahała się ani chwili.

Podstrony