Płaszcze łopotały za nimi na wietrze. Twarze obojga były poważne i zacięte, jakby w próbie stawienia oporu gnębiącej ich, bolesnej niepewności.
Ledwie zdołali wyhamować, gdy kopyta koni zachlupotaly na podmokłym
gruncie.
Elryk zaklął i ściągnął wodze, kierując wierzchowca na suchy teren. Shaarilla również opanowała swego spanikowanego ogiera, wyprowadzając go z mokradła.
— Jak tu przejechać? — spytał niecierpliwie Elryk.
— Była kiedyś mapa — zaczęła niepewnie Shaarilla.
— I gdzie jest?
— No. . . zginęła. Ja ją zgubiłam. Starałam się jednak potem przypomnieć ją sobie i myślę, że dam radę przeprowadzić nas bezpiecznie.
— Jak mogłaś ją zgubić? Czemu nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? —
indagował albinos.
— Przykro mi, Elryku, ale w przeddzień naszego spotkania zdarzyło się coś dziwnego. Cały dzień umknął z mej pamięci, nawet nie wiem jak. Gdy się ocknę-
łam, mapy nie było.
Elryk zmarszczył czoło.
— A zatem jakaś siła sprzysięgła się przeciwko nam. Na pewno — mruczał.
— Miejmy nadzieję, że twoja pamięć nie jest zbyt zawodna. Te bagniska mają złą sławę na całym świecie, ale jeśli wierzyć pogłoskom, nie grozi nam nic ponad to, co mogłoby nas spotkać na każdych innych mokradłach. — Skrzywił się i musnął
palcem rękojeść miecza. — Ty pierwsza, Shaarillo, ale nie oddalaj się zanadto.
Prowadź.
Dziewczyna przytaknęła ponuro, zwróciła konia na północ i pogalopowała
skrajem trzęsawisk, aż dotarli do wielkiej, samotnej i pstrokatej skały. Tu zaczynała się szeroka na niecałe półtora metra, trawiasta ścieżka. Mimo iż dalej ginęła w snujących się mgłach, wyglądała jednak na drogę pewną. Shaarilla ostrożnie wprowadziła na nią konia, po chwili poganiając go do powolnego kłusa. Elryk podążył za nią.
52
Wierzchowce niechętnie zagłębiły się w białawych oparach i jeźdźcy musieli skrócić cugle. Mgła wyciszała okolicę, a z ciągnącej się po obu bokach stojącej wody dobywał się smród rozkładu. Nie było słychać ani jakiegokolwiek szelestu przemykających drobnych zwierząt, ani pokrzykiwania żadnego ptaka. Wszech-obecna, ciężka cisza deprymowała konie i wędrowców.
Walcząc z panicznym lękiem, Elryk i Shaarilla jechali coraz głębiej w osobliwe Mgliste Mokradła, uważnie rozglądając się wokoło i czujnie łowiąc wszystkie zapachy.
Kilka godzin później, gdy słońce minęło już południe, nagle koń Shaarilli zarżał gwałtownie. Dziewczyna krzyknęła na Elryka. Twarz miała wykrzywioną strachem, a oczy utkwione w mglisty opar. Książę pogonił wierzchowca i szybko dołączył do Shaarilli.
Coś poruszało się powoli w lepkiej bieli. Elryk sięgnął prawą dłonią do lewego boku i ujął rękojeść Zwiastuna Burzy.
Ostrze wydostało się z krzykiem na zewnątrz. Czarny ogień igrał na klindze, a obca, straszna siła popłynęła z oręża w ciało księcia. Oczy albinosa zapłonęły chorą czerwienią, a usta wykrzywiły się szyderczo, gdy pogonił konia ku mgli-stym kształtom.
— Ariochu, Panie Siedmiu Mroczności, nie opuszczaj mnie teraz! — krzyk-
nął, dostrzegając niewyraźną postać. Była niemal równie biała jak mgła, trochę jednak ciemniejsza. Wysoka prawie na trzy metry i na tyle samo szeroka, wycią-
gnęła się wysoko ponad głową Elryka. Wciąż jednak istniała tylko pod postacią zarysów, zdawała się nie posiadać ani twarzy, ani kończyn, widniała jako sam ruch, który swą istotą nie wróżył nic dobrego. Arioch, boski patron Melnibonéanina, postanowił udać tym razem, że nic nie słyszy.
Elryk czuł, jak mocno bije wielkie serce konia, który jednak nie próbował
wyrwać się spod kontroli jeźdźca. Shaarilla krzyczała coś, ale książę nie słyszał
tego. Ciął niewyraźny kształt, napotykając jedynie mgłę, która zawyła ze złością.
W tejże chwili skończyła się cierpliwość przerażonego do szaleństwa konia i Elryk musiał zeskoczyć z siodła.
— Zajmij się nim — krzyknął do Shaarilli i ruszył ku kłębiącej się postaci, która całkowicie zablokowała ścieżkę.
Teraz był w stanie dostrzec więcej. Z góry spoglądało nań dwoje oczu o barwie jasnego wina, chociaż stwór nie posiadał wyraźnej głowy. Tuż poniżej otwierał się zaśliniony, pełen kłów pysk. Brakowało tak uszu, jak i nosa, gdzieś z górnych par-tii wyrastały za to cztery wypustki, dolna partia ciała zaś, jakby pozbawiona nóg, po prostu spływała na ziemię. Od samego widoku tego monstrum mogła rozbo-leć głowa. Nie dość, że było obrzydliwe, to jeszcze paskudnie zionęło smrodem śmierci i rozkładu. Zmagając się ze strachem, albinos zbliżał się krok po kroku, gotów odparować mieczem jakikolwiek atak stworzenia, które kojarzyło mu się ze słyszanym niegdyś opisem tak zwanych Mglistych Gigantów, a może nawet
53
jednego tylko, zwanego Bellbane. Nawet najmędrsi czarnoksiężnicy nie potrafili orzec, ile ich naprawdę istnieje, jeden czy więcej. Był to upiór z rodziny ghouli bytujących na terenach podmokłych, który żywił się duszami i krwią ludzi oraz zwierząt. Jednak te mokradła znajdowały się daleko na wschód od przypuszczal-nego żerowiska Bellbane’a.
Elryk przestał się dziwić, czemu tak mało zwierząt zamieszkuje te okolice.
Z wolna zaczynało się zmierzchać.
Zwiastun Burzy dygotał w dłoni Elryka, gdy ten wykrzykiwał imiona daw-
nych boskich demonów swego ludu. Paskuda musiała najwyraźniej rozpoznawać przynajmniej niektóre z nich, bowiem cofnęła się nieco. Elryk postąpił za stwo-rem i dojrzał, że tak naprawdę to nie był on wcale biały, ale mienił się kolorami, które nie tyle dawały się zobaczyć, co raczej wyczuć ogólną sugestią pomarańczu naznaczonego zgniłą, zielonkawą żółcią.
Książę ruszył do ataku, ciskając w gniewie kolejne imiona, które pochodziły z na tyle głębokich pokładów jego podświadomości, że sam wypowiadający nie znał ich znaczeń.
— Balaan-Marthim! Aesma! Alastor! Saebos! Yerdalet! Nizilfkm! Haborym!
Haborym Płomienisty, Haborym Niszczyciel!