Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Wprawdzie ojciec zgłosił się jako ochotnik do badań nad teorią Nivensa-Hazelhursta, ale zdecydowałem, że pierwszym będzie właśnie Szatan.
To nie uczucia rodzinne spowodowały, że nie zgodziłem się na propozycję ojca, nie brałem też pod uwagę neofreudowskich teorii. Po prostu kombinacja ojciec plus pasożyt mogła okazać się niebezpieczna. Nie chciałem, żeby stanął po ich stronie nawet w warunkach laboratoryjnych. Nie z tym komputerem, który miał w głowie zamiast mózgu! Pasożyt przecież mógłby wykorzystać jego wszystkie zdolności. Ludzie, którzy nigdy nie byli ofiarami władców, nie zdają sobie sprawy, do jakiego stopnia pasożyt determinuje wolę żywiciela. Nie mogłem ryzykować walki z ojcem. Bałem się, że mnie przechytrzy.
A więc używaliśmy małp. Mieliśmy do dyspozycji nie tylko małpy z waszyngtońskiego zoo, ale także zwierzęta z kilku innych ogrodów zoologicznych i cyrków.
Ciągle jeszcze widok Szatana z tym przeraźliwie ludzkim cierpieniem na twarzy budzi przykre wspomnienia. Wiedziałem jednak, że wszystko co robimy, jest konieczne.
Zaraziliśmy go dziewięciodniową gorączką w środę, trzynastego. Do piątku choroba się rozwinęła. Wtedy wsadzono do klatki z Szatanem drugiego szympansa z pasożytem. Władcy natychmiast dokonali bezpośredniej wymiany. Wówczas drugą małpę usunięto. W niedzielę pasożyt Szatana skurczył się i martwy odpadł od jego ciała.
Natychmiast wstrzyknęliśmy Szatanowi odtrutkę. W poniedziałek umarł drugi pasożyt. W środę Szatan czuł się już całkiem dobrze, był tylko trochę wychudzony. A druga małpa, Lord Faun-tleroy, dochodziła do siebie. W ramach zadośćuczynienia dałem Szatanowi banana, a on odgryzł mi kawałek wskazującego palca lewej ręki. Ta małpa naprawdę była podła.
Ten drobny incydent nie zdławił mojej euforii. Kiedy opatrzyli mi ranę, pobiegłem szukać Mary. Nie znalazłem jej i wylądowałem w messie, rozglądając się za kimś, z kim mógłbym uczcić zwycięstwo. Jednak messa była pusta. Oprócz mnie, wszyscy pracowali w laboratorium, przygotowując się do akcji. Z rozkazu Prezydenta wszystkie prace prowadzono w jednym laboratorium. Zebrano tutaj małpy do roznoszenia zarazków, sprowadzono ich około dwieście. Tutaj też produkowano odtrutkę. Konie, z których otrzymywano surowicę, trzymano w podziemiach, w sali do piłki ręcznej. Do przeprowadzenia akcji potrzeba było około miliona ludzi. Nie było możliwości, żeby zakwaterować ich na miejscu. Zresztą oni i
tak nie wiedzieli nic o akcji. Dopiero po ogłoszeniu alarmu każdy z nich miał zostać wyposażony w broń i jednorazowe strzykawki wypełnione odtrutką. Musieliśmy zrobić wszystko, by zachować przygotowania w sekrecie. Teraz, kiedy nasze teorie okazały się słuszne, jedyną przyczyną niepowodzenia mogło być wykrycie naszych planów przez pasożyty. Zbyt wiele dobrych pomysłów nie zrealizowano tylko dlatego, że jakiś idiota opowiedział o nich swojej żonie. Wypiłem pierwszego drinka, rozluźniłem się i poczułem zadowolenie. Byłem pewien, że tym razem żadnych przecieków nie będzie. Do dnia zrzutu nikt nie miał wstępu do jednostki, a całą komunikację wewnątrz, przez cały czas, kontrolował
pułkownik Kelly, który nie był głupcem. Na przeciek na zewnątrz właściwie nie było szans.
Generał, ojciec, pułkownik Gisby i ja odwiedziliśmy tydzień wcześniej Biały Dom i spotkaliśmy się z Prezydentem i marszałkiem Rextonem. Ojciec odegrał niezłe przedstawienie, a jego zaciekłość i wojowniczość przekonała obydwóch, że tylko utrzymanie akcji w sekrecie może dać szansę powodzenia. W końcu udało się utrzymać w nieświadomości ministra Martineza. Jeżeli Prezydent i Rexton powstrzymają się od mówienia przez sen, będziemy mieli duże szansę na zwycięstwo.
Czerwona strefa wciąż się rozszerzała. Pomimo przegranej na Przełęczy Christiana, pasożyty ciągle szły do przodu. Ostatnio opanowały teren wybrzeża w okolicach bazy wojskowej Pensacola na Florydzie. Obawialiśmy się, że bestie mogą być zmęczone oporem i spróbują zbombardować miasta, które ciągle pozostają w rękach wolnych ludzi. Jeśliby się tak stało, ekrany radarów powinny zaalarmować nasz system obronny, ale i tak nie udałoby się powstrzymać ataku.
Pomimo to, postanowiłem się nie martwić. Jeszcze tylko tydzień...
Do kantyny wszedł porucznik Kelly, rozejrzał się, podszedł do mnie i usiadł obok.
- Co pan powie na drinka? - zapytałem. - Mam ochotę uczcić przyszłe zwycięstwo.
Popatrzył na swój zdecydowanie duży brzuch,
- Przypuszczam, że jeszcze jedno piwo nie zrujnuje mojej figury.
- Myślę, że może pan wypić nawet dwa. - Zamówiłem i opowiedziałem mu o sukcesie eksperymentu z małpami. Skinął głową.
- Tak, słyszałem. To brzmi nieźle.
- Nieźle? Co ty mówisz, człowieku?! Za tydzień ten cały koszmar się skończy.
- Tak?
- O co chodzi? - zapytałem zirytowany. - Będzie pan mógł włożyć swoje ciuchy i normalnie żyć. A może wątpi pan w powodzenie akcji?
- Nie, nie wątpię.
- Więc, nic nie rozumiem.
Kelly spojrzał na mnie bardzo poważnie.
- Panie Nivens - odezwał się. - Czy pan myśli, że facetowi z takim brzuchem jak mój podoba się to bieganie nago?
- Przypuszczam, że nie. Chociaż ja się już do tego przyzwyczaiłem. Oszczędzam czas i jest mi wygodnie. Może nawet zmartwiłbym się, gdyby to miało się zmienić.
- Niech pan się nie martwi, to na pewno się nie zmieni.
- Nie rozumiem pana. Najpierw mówi pan, że wierzy w powodzenie całej akcji, a teraz, że wiecznie będziemy chodzić nago.
- To się nie wyklucza.
- Przepraszam, ale może nie wszystko rozumiem - odrzekłem.
Kelly zamówił sobie jeszcze jedno piwo.
- Panie Nivens, nigdy nie przypuszczałem, że dożyję dnia, kiedy jednostki wojskowe zamienią się w obozy naturystów. Puszkę Pandory można tylko otworzyć. Gdybyśmy nawet nie wiem co zrobili...
- Chyba rozumiem. - Nagle zacząłem uświadamiać sobie o czym mówił. - Nic nie będzie już takie jak przedtem. Chociaż myślę, że pan przesadza. Na drugi dzień po zwycięstwie Prezydent odwoła rozkaz chodzenia nago i stare prawa moralności publicznej zaczną znów obowiązywać.
- Mam nadzieję, że nie.
- Co? Niech się pan zdecyduje.