Żeby cię ostrzec - powiedziała.
- I pocieszyć?
Od wypowiedzi wybawił ją ruch na drodze. Wyjrzeliśmy spoza cyprysów. Trzech mężczyzn szło z wolna w stronę mostku, rozmawiając po grecku. Często wieczorem i nauczyciele, i wieśniacy przychodzili tu ma spacer szukając powiewów wiatru. June spojrzała na mnie z rzekomym przerażeniem. Nie było ono przekonywające.
- Przyjechałaś południowym statkiem?
Uniknęła pułapki. - Nie, lądem. Przez Kranidión.
Od czasu do czasu obawiający się morza rodzice jechali przez Kranidión, skąd brali taksówkę na brzeg i przeprawiali się na wyspę łodzią. Była to całodzienna wyprawa, dość skomplikowana dla kogoś, kto nie znał greckiego.
- Czemu?
- Bo tu we wsi Maurice ma wszędzie szpiegów.
- W to chętnie wierzę.
Spojrzałem w stronę drogi. Trzech mężczyzn minęło już naszą aleję, szli odwróceni do nas plecami; widać było szare pasmo drogi, czarne zarośla, ciemne morze. Ci trzej najwyraźniej nikogo nie udawali.
- Słuchaj. Mam już tego po uszy. Maskarada to maskarada. Ale nie należy igrać z uczuciami ludzi - powiedziałem.
- Skąd wiesz, czy i ja tak nie uważam?
- Przepraszam cię. Ale zbyt wiele razy zostałem wyprowadzony w pole, żebym ci mógł zaufać.
June szepnęła: - Ty jej naprawdę uwierzyłeś, tak?
- Była znacznie bardziej przekonywająca niż ty. Ta rozmowa już także miała miejsce. Więc przestań. Gdzie ona teraz jest?
- Teraz? Pewnie w łóżku ze swoim prawdziwym kochankiem.
Powstrzymałem oddech. - Maurice'em?
- Z mężczyzną, którego znasz jako Joego.
Roześmiałem się, tego było już za wiele. Ona powiedziała: - W porządku. Nie musisz mi wierzyć.
- A ty musisz wymyślić coś bardziej prawdopodobnego. Inaczej wracam do szkoły. - Nie odpowiedziała. - To dlatego Joe przyglądał się tak spokojnie naszym miłosnym igraszkom?
- Jeśli co noc jesteś z kimś w łóżku i wiesz, że ten drugi mężczyzna jest oszukiwany, to...
June zbytnio się przy tym upierała; temu samemu klientowi nie sprzedaje się dwa razy z rzędu kota w worku.
- To już obłęd. Mam dosyć.
Odwróciłem się, ale uchwyciła mnie za ramię.
- Nicholas, proszę cię... niezależnie od wszystkiego nie wiem, gdzie spędzić noc. Nie mogę pójść do domu Hermesa.
- Spróbuj pójść do hotelu.
Przełknęła odmowę i spróbowała jeszcze raz: - Oni na pewno się tu jutro zjawią i chciałabym, żebyś był obecny, kiedy zaczną padać oskarżenia pod moim adresem. Żebyś mnie poparł. Tylko o to mi chodzi. Daję ci słowo.
Teraz ton jej zabrzmiał bardziej przekonywająco, uśmiechnęła się, w uśmiechu tym zawarta była skrucha i prośba o pomoc. Odezwałem się łagodniej:
- Nie powinnyście były opowiadać mi historii Trzech serc.
- Czyż jest aż tak nieprawdopodobna?
- Świetnie wiesz, że nieprawdopodobieństwo polega na naginaniu rzeczywistości tak, żeby pasowała do fikcji.
- Nie wiem, czemu uważasz, że nasze spotkanie byłoby czymś aż tak nieprawdopodobnym... - unikając mojego wzroku potrząsnęła głową.
- Mamy razem spędzić noc? Tak?
- Myślałam tylko, że kiedy dowiesz się prawdy o Julie, to może... - i znów pokręciła głową.
- Na co zatem mamy czekać?
- Bo... Wiem, że jeszcze mi nie wierzysz...
- Wiedziałem, że znajdziesz jakieś ale...
Mówiłem coraz bardziej sarkastycznym tonem. June zajrzała mi w oczy. Patrzyła na mnie zdziwionym wzrokiem dziecka.
- Podejmuję wyzwanie. Zgoda. Jeżeli tylko to może cię przekonać.
- Im więcej się o was dowiaduję, tym trudniej mi wam wierzyć.
- Dlatego że obu nam się podobasz? I że mi ciebie żal? Zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, to żal mi także samej siebie.
Spojrzałem na nią, czułem pokusę, żeby wystawić ją na próbę. Ale wiedziałem, że to ja zostałem poddany następnemu testowi.
- Julie mówiła ci, że napisałem do waszej matki?
- Tak.
- Przed paroma dniami otrzymałem odpowiedź. Zastanawiam się teraz, co ona sobie pomyśli, gdy napiszę do niej, czym zabawiają się jej córki.
- Nic nie pomyśli. Bo nie istnieje.
- Ach tak, trzymacie w Cerne Abbas jakąś podstawioną osobę, która przesyła wam listy i występuje jako wasza matka.
- Nigdy w życiu nie byłam w Dorset. I nie nazywam się Holmes. Ani nie mam na imię June.
- Rozumiem. Wracamy do punktu wyjścia. Rose i Lily.
- Tak. Tyle że wszyscy nazywają mnie Rosie.
- Bzdury.
Przyjrzała mi się uważnie i znów spuściła oczy. - Może nie dosłownie, ale list naszej matki brzmiał mniej więcej tak: Szanowny Panie. Pański list przekazałam panu Vulliamy, kierownikowi naszej podstawowej szkoły. A potem, że już się wszystkim przejadło korespondować z kolegami z Francji i Ameryki. I że jej córki zbyt rzadko piszą. Tak?
Znów, jak już tylokrotnie przedtem, twardy grunt pod nogami zamienił się w grzęzawisko.
A ona powiedziała: - Bardzo mi przykro. Ale przecież wiesz, że łatwo można sobie sprawić stempel. List został napisany tutaj, wystarczyło nakleić angielski znaczek i... - zrobiła gest stemplowania. - Teraz mi wierzysz?
Starałem się skoncentrować: jeśli otwierali wszystkie listy, które wysyłałem to...
- Czy przejmujecie także nadchodzącą do mnie korespondencję?
- Bardzo mi przykro, ale tak.
- Wiecie zatem...
- O czym?
- O mojej australijskiej przyjaciółce.
Wzruszyła ramionami, jasne, że wiedzą. Ale intuicja podszepnęła mi, że chyba nie, i zastawiłem szybko pułapkę.
- Co o niej wiesz?
- Że mieliście romans.
- I? - Pokręciła głową. - Skoro czytaliście moje listy, to musisz wiedzieć wszystko.
- Wiem.
- Także i o tym, że spotkaliśmy się w Atenach?
Schwytałem ją w pułapką. Nie wiedziała, na czym polega bluff. Zawahała się, uśmiechnęła i nic nie odpowiedziała. List jej matki zostawiłem na biurku - każdy, na przykład Demetriades, mógł wejść i go przeczytać. Ale list Ann Taylor schowałem do zamkniętej na klucz walizki.
- Uwierz mi, Nicholas: wiemy wszystko.
- Udowodnij to. Spotkałem się z nią w Atenach czy nie?