Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Byłem zaskoczony. Potem przypomniałem sobie, że dzwoniłem do niej rano, się nie nagrałem. Zrozumiała moje milczenie.
Identyfikacja dzwoniącego - mruknęła. - Co słychać?
Chciałem tylko powiedzieć „cześć”.
Chcesz się spotkać? Żeby pogadać?
Jasne.
- Apogadać i zjeść? - spytała. - Nic wystawnego, wybierz lokal. Bardzo dawno już nie była w domu, który sama zaprojektowała.
Mógłbym przygotować coś tutaj - zaproponowałem.
Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym spotkać się na mieście.
O której po ciebie przyjechać?
Może o siódmej, siódmej trzydzieści? Poczekam na zewnątrz.
W znaczeniu „nie wchodź do środka”? Czy potrzebowała dużo świeżego powietrza po godzinach spędzonych w pyle drewna i lakierze? Czy to ważne? *Na Rosę Avenue było sporo butików i uroczych kafejek, wciśniętych między pralnie automatyczne i budki z fast foodem. Przez okna wpadało morskie powietrze, kwaśne, ale mimo to przyjemne. Na nocnym niebie splatały się szarość i indygo, jak farby zmieszane niedbale na palecie. Już wkrótce urocze kafejki miały się zapełnić, a piękni ludzie, pokrzepieni margaritami, wylać się na chodniki.Robin mieszkała kilka minut drogi dalej. Czy czasem się tu zjawiała?Czy to ważne? *Przecznica przy Rennie była cicha i nierównomiernie oświetlona; stały przy niej schludne i zadbane domy. Zauważyłem klomby kwiatów, które Robin zasiała, a potem ją samą, jak wychodziła z cienia.Jej włosy falowały, kiedy szła do samochodu. Noc nadała oberżynie barwę róż. Loki Robin jak zwykle skojarzyły mi się z kiściami winogron.Miała na sobie obcisły ciemny top, dopasowane jasne dżinsy, buty z groźnie wyglądającymi, stukającymi obcasami. Kiedy otworzyła drzwi, światło na suficie ukazało całą prawdę: czekoladowy top z teksturowanego jedwabiu, o ton jaśniejszy niż jej oczy w kształcie migdałów. Dżinsy kremowe, buty kawowe. Na ustach lśniła srebmoróżowa pomadka. Róż na policzkach nadawał twarzy koci wyraz.Co za kształty.Uśmiechnęła się szeroko, dwuznacznie i zapięła pasy. Wcięły się ukośnie między jej piersi.
- Dokąd? - spytała.
Sugestię, żeby to nie było „nic wystawnego”, potraktowałem dosłownie. Wyjście do wytwornego lokalu wiązało się z różnymi rytuałami, a nam na tym nie zależało.Chociaż Allison lubiła elegancję. Uwielbiała przetaczać nóżkę kieliszka z winem między palcami, rozprawiając o wykwintnym menu z zarozumiałymi kelnerami i przesuwając stopą w górę moich spodni...Wybrałem bar z owocami morza w Marina, do którego Robin i ja chadzaliśmy jeszcze przed epoką lodowcową. Przestronny, nabrzeżny, bez kłopotów z parkowaniem i z ładnym widokiem na port pełen dużych białych łodzi, które - wydawało się - nigdy nigdzie nie wypływają.
- Tam - powiedziała.
Dostaliśmy stolik na zewnątrz, pod szklaną ścianą, chroniącą przed wiatrem. Zrobiło się chłodno i zapalono gazowe grzejniki. Bar tętnił życiem, ale wciąż było za wcześnie na wieczorne tłumy i ponad połowa stolików stała pusta. Rozszczebiotana kelnerka, wyglądająca na dwanaście lat, przyjęła od nas zamówienie i przyniosła wino Robin, mnie chivasa, zanim zdążyliśmy poczuć się niezręcznie.Piliśmy i patrzyliśmy na jachty.Robin odstawiła kieliszek.
- Wyglądasz zdrowo.- A ty cudownie.
Spojrzała na wodę. Czarną, gładką i nieruchomą pod niebem usianym ametystami.
- Zachód słońca musiał być wspaniały.
- Kilka takich widzieliśmy - przypomniałem. - Latem, kiedy mieszkaliśmy na plaży.
Rok, w którym przebudowaliśmy dom. Robin była projektantem. Czy za nim tęskniła?- Kilka widowiskowych obejrzeliśmy w Big Sur. W tym szalonym ośrodku zen, który miał być luksusowy, a okazało się, że są tam przenośne toalety i okropnie śmierdzi.
Uroki mieszkania na wsi. - Ciekaw byłem, czy ośrodek ten znajdował się na liście miejsc, które dopiero co obdzwanialiśmy z Milem. - Jak on się nazywał?
Wielka Mandala. Zamknęli go w zeszłym roku. - Odwróciła wzrok, a ja zrozumiałem, dlaczego. Wróciła tam. Z nim.
Napiła się wina.
- Nawet z tym smrodem, komarami i drzazgą z szyszki w moim palcu było fajnie. Kto by powiedział, że sosnowa szyszka może być śmiertelnie niebezpieczna?
- Zapominasz o moich drzazgach - powiedziałem.Błysnęły duże siekacze.
- Nie zapomniałam, specjalnie o nich nie wspomniałam. - Dłońmi zakreśliła w powietrzu koła. - Jak wcierałam maść w twój słodki tyłeczek... Skąd mogliśmy wiedzieć, że druga para patrzy? Co jeszcze widzieli ze swojego domku...
Powinniśmy ich podsumować za instruktaż - stwierdziłem. - Weekendowy kurs seksu dla nowożeńców.
Wyglądali, jakby im nie szło. Byli spięci przy śniadaniu. Myślisz, że to małżeństwo przetrwało?
Wzruszyłem ramionami. Oczy Robin trochę przygasły.- I dobrze, że ten ośrodek zbankrutował. Liczyli sobie słone pieniądze, a śmierdziało szambem. Oboje dostaliśmy pełne kieliszki.
Miło cię widzieć - powiedziałem.
Akurat tuż przed tym, jak rano dzwoniłeś, rozmyślałam sobie. - Lekki uśmiech. - To zawsze ryzykowne, prawda?
O czym rozmyślałaś?
- O trudnościach związków. Nie mojego z tobą. Mojego z nim.
Żołądek mi się skurczył. Wypiłem szkocką, rozejrzałem się za kelnerką z twarzą dziecka.
Ja i on... Co ja sobie wyobrażałam? - powiedziała Robin.
Takie rozważania rzadko coś dają.
Nie praktykujesz niewiary w siebie?
Oczywiście, że tak.
Uważam, że dobrze robi na duszę - stwierdziła. - Wychodzi ze mnie katolickie wychowanie. Co wymyśliłam? Że on zdołał sobie wmówić, że mnie kocha, i jego zapał prawie mnie przekonał. To ja z nim zerwałam. Było mu bardzo ciężko... ale to nie twój problem. Przepraszam, że zaczęłam.
To nie jest zły facet.
Nigdy go nie lubiłeś. - Nie znosiłem. Gdzie on jest?
Obchodzi cię to?
Chciałbym, żeby był daleko.
- Jak pan sobie życzy. Jest w Londynie, uczy śpiewu w Królewskiej Akademii Dramatycznej. Mieszka z nim dwunastoletnia córka; chciała odmiany po mieszkaniu z matką. - Robin skubnęła swoje loki. - Nieładnie, że o nim wspomniałam.
Palant - powiedziałem. - Ale problemem nie byłaś ty i on, tylko ty i nie ja.

Podstrony