Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Przez przezorność jednak położył się przy samym otworze i zapadł w głęboki sen.
Obudziło go uczucie dotkliwego zimna. Zerwał się prędko i ujrzał z przerażeniem, że woda zalewała mrowisko i to z taką szybkością, iż dochodziła już do wyższego piętra, to znaczy do komórek, które zajmowali Murzyni. Obudził ich natychmiast, powiadamiając o nowym niebezpieczeństwie.
Herkules zapalił natychmiast małą lampkę podróżną i przy jej świetle zaczął badać stan ich schronienia.
- Woda już się nie podnosi, kapitanie, lecz stoi w miejscu - powiedział po chwili - niebezpieczeństwo już nam nie grozi.
- Nie grozi nam jeszcze... - odpowiedział Dick - niewielka to pociecha! A gdy woda znów zacznie przybierać?
- To zalepimy otwór, a wtedy nic nas przybierająca woda obchodzić nie będzie - odezwał się Akteon.
- Wtedy znaleźlibyśmy się jakby w dzwonie dla nurków. Nie potonęlibyśmy, lecz za to się podusili -
odpowiedział Dick.
- A to w jaki sposób?
- Z powodu braku powietrza. W dzwonie dla nurków bowiem powietrze jest odnawiane bezustannie przy pomocy pomp, dzięki czemu nurkowie swobodnie mogą oddychać; my natomiast tutaj bylibyśmy zupełnie odcięci od dopływu świeżego powietrza.
- Co więc mamy robić? - zapytał Tom.
- Wybijemy otwór w samym szczycie stożka, a następnie naradzimy się nad t ym, co powinniśmy uczynić.
Herkules udał się na najwyższe piętro i toporem bardzo szybko wyrąbał otwór dość duży, by - się przezeń mógł przedostać człowiek.
Słońce właśnie wschodziło.
Wydźwignięty przez Herkulesa Dick Sand wychylił się przez otwór u szczytu termitiery. Lecz w tej chwili stało się coś okropnego. Zaledwie Dick znalazł się na wierzchołku kopca, gdy usłyszał świst licznych strzał. Przerażony, cofnął się szybko, lecz zdążył w tej krótkiej chwili ogarnąć wzrokiem sytuację.
Cała równina zalana była wodą i zmieniła się w jedno wielkie jezioro. Jedyną wyspę na rozległej przestrzeni wody, stanowił szczyt góry, zauważonej już przez Dicka wczoraj, na którym rosło parę drzew. U stóp ich widniały liczne namioty jakiejś dużej karawany. Wszystko to widoczne było na dalszym planie. Mrowisko zaś otaczało kilkanaście łodzi, wypełnionych dobrze uzbrojonymi tubylcami.
Młody wódz szybko zeskoczył z ramion Herkulesa i w krótkich słowach opowiedział, co zobaczył.
Herkules pochwycił broń, to samo uczynili pozostali jego towarzysze, lecz stary Tom ostudził ich zapał i chęć do walki.
- Nie gubcie pani Weldon i jej synka - mówił. - Bronić się chcecie? Jak? Zbyt wielka jest liczba wrogów.
Walczyć będziemy godzinę, dwie, zabijemy wystrzałami kilkunastu, lecz reszta rzuci się na nas i wymorduje wszystkich, nie oszczędzając nikogo. Lepiej się poddać. Ten głos rozsądku zwyciężył i nieszczęśliwi rozbitkowie dobrowolnie oddali się w niewolę. Krajowcy wtargnęli do mrowiska, wyciągnęli z niego siłą panią Weldon wraz z synkiem, a następnie i wszystkich pozostałych. Nieszczęśnicy nie mogli zamienić ze sobą nawet kilku słów pożegnania, gdyż natychmiast brutalnie ich rozłączono.
Na pierwszej łodzi odpłynęli: pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt. Do drugiej wtłoczono razem Dicka i Murzynów i powieziono ich w przeciwległym kierunku niż pierwszą grupę jeńców.
Widać było, że napad był zaplanowany i że atakujący oddział działał według z góry wydanych rozkazów.
Po pewnym czasie łódź wioząca Dicka przybiła do brzegu.
W tejże chwili Herkules, korzystając z zamieszania, wyrwał karabin z rąk jednego z żołnierzy i pierwszy wyskoczył na brzeg, a następnie, waląc kolbą sztucera jak maczugą, zniknął w pobliskim lesie, ścigany gradem kul, które jednak go nie dosięgły. Po tej utarczce, skończonej niepowodzeniem napastników, wysadzono Dicka, wraz z resztą towarzyszy, na brzeg po uprzednim skrępowaniu ich rąk.
Z ludzi wolnych stali się niewolnikami.
ROZDZIAŁ VII
W niewoli
Zły los, zaiste, sprawił, że Dick ze swą drużyną zmuszony był szukać schronienia w mrowisku, znajdującym się w pobliżu obozu handlarzy niewolnikami. Gdyby nie to, byłby on niewątpliwie dostał
się do rzeki Kuanzy i jej wodami, na tratwie, dopłynął do morskiego wybrzeża, na którym wcześniej czy później znalazłby jakiś ratunek. Na nieszczęście stało się inaczej i rozbitkowie znaleźli się w mocy owego Ben Hamisa, o którym Harris mówił Negorowi.
Obóz arabskiego handlarza niewolnikami znajdował się pod potężnymi konarami olbrzymiego baobabu
[29] , w cieniu którego zmieścić się mogło wygodnie do pięciuset żołnierzy. Niewiarygodnie wielkie rozmiary tych drzew wprawiają w podziw wszystkich podróżujących po Afryce środkowej. Cameron, który przeprawił się przez Kuanzę, w swej powrotnej drodze do Bengueli, opowiadał, że widział drzewa o wiele większe jeszcze, aniżeli baobab, mianowicie sykomory, figowce i banany.
Otóż w cieniu jednego z takich gigantów zatrzymała się karawana niewolników, należąca do znanego w całej Afryce handlarza Alveza.
Grupa nieszczęśliwców dozorowana była przez sporą ilość doskonale uzbrojonych żołnierzy, przeważnie tubylców. Prowadzono ją na targ do Kassande. Stamtąd dopiero niewolnicy mieli być wysłani bądź do