Jak najdalej od garażu! Na szczęście drzwi łączące tunel z częścią mieszkalną otworzyły się na komendę słowną. John wskoczył do windy i zjechał na trzecie piętro pod powierzchnią, gdzie mieszkał w jednym z apartamentów gościnnych. Gdy drzwi windy otworzyły się, wyjrzał na korytarz. Nie zobaczył nikogo. Z impetem wpadł do pokoju, a tam natychmiast zerwał z siebie walker i schował go wraz z hełmem do szafy. Potem wszedł do łazienki i skrzywił się na widok zbielałych ramion i karku - miał dość poważne odmrożenia. Wziął jakiś doustny lek przeciwbólowy i potrójną dawkę megaendorfiny, po czym nałożył koszulę z wysokim kołnierzem, spodnie i buty. Przyczesał włosy, opanował się. Spojrzał w lustro. Miał szkliste oczy o nieprzytomnym wyrazie. Zaczął się wykrzywiać i klepać w policzki, a następnie znów przybrał normalną minę i zaczął głęboko oddychać. Leki już działały i odbicie jego twarzy w zwierciadle wyglądało nieco lepiej.
Wyszedł na korytarz i ruszył do dużej hali. Jej ściany przypominały rów. Sięgała w dół jeszcze trzy piętra. John zaczął schodzić trzymając się poręczy i spoglądał na znajdujących się pod nim ludzi. Czuł dziwną mieszaninę uniesienia i wściekłości. Wtedy podszedł do niego Sam Houston wraz zjedna ze swoich współpracownic.
- Proszę mi wybaczyć, panie Boone, ale czy mógłby pan pójść z nami?
- Co się stało? - spytał.
- Wydarzył się kolejny wypadek. Ktoś przeciął jeden z tuneli.
- Przeciął spacerowy tunel? I pan to nazywa wypadkiem? Porównuje pan taki drobiazg ze zrzucanymi z orbity satelitami zwierciadlanymi i wywrotkami wpadającymi w mohol?
Houston popatrzył na niego z wściekłością i Boone prawie się roześmiał.
- W jaki sposób pana zdaniem mógłbym być wam pomocny? - spytał spokojnie.
- Wiemy, że pracuje pan dla doktora Russella nad sprawą sabotaży. Pomyśleliśmy, że może chciałby pan się dowiedzieć czegoś więcej.
- Tak, rozumiem. No dobrze, chodźmy się przyjrzeć tej dziurze.
Boone musiał im towarzyszyć prawie dwie godziny i przez cały ten czas ramiona płonęły mu żywym ogniem. Houston, Chang i inni detektywi zwracali się do niego jak gdyby w zaufaniu i z pozornym szacunkiem, ale ich spojrzenia były chłodne i badawcze. John rewanżował się nieznacznym uśmieszkiem.
- Zastanawiam się, dlaczego stało się to właśnie teraz - zadumał się w pewnym momencie Houston.
- Może komuś się nie podoba, że tu jesteście - mruknął John.
Dopiero gdy to wszystko się skończyło, miał czas zastanowić się nad swoją sytuacją. Dlaczego właściwie nic im nie powiedział o napaści? Cóż, bez wątpienia gdyby taka informacja się rozeszła, przyciągnęłaby na Marsa kolejnych przedstawicieli policji, a tego John z pewnością nie pragnął. Poza tym mówiłoby się o tym bez przerwy na Marsie i na Ziemi, i Boone znowu znalazłby się w świetle reflektorów. A on miał już dość sławy. Czuł mdłości na samą myśl o niej.
To była prawda, ale musiał istnieć jeszcze jakiś inny powód, dla którego nic im nie powiedział. Był przecież detektywem. Aż parsknął z oburzenia, gdy sobie wreszcie uświadomił prawdę. Żeby zapomnieć choć na chwilę o bólu, chodził od jadalni do jadalni. Wchodząc do każdej sali patrzył w oczy zgromadzonym tam ludziom. Szukał w ich wzroku zaskoczenia. Tak, tak, to ja, zmartwychwstałem! Który z was mnie zamordował? I kilka razy rzeczywiście dostrzegł, jak ten czy ów wzdraga się pod jego prowokującym spojrzeniem. Cóż, prawdę mówiąc, pomyślał zimno John, przedtem również wiele osób uciekało wzrokiem, kiedy na nie patrzył. Jak gdyby unikali spojrzenia jakiegoś potwora czy potępieńca. Nigdy dotąd nie odczuwał w ten sposób swojej sławy i teraz fakt ten niezwykle go rozeźlił.
Przestały działać środki przeciwbólowe i wkrótce musiał wrócić do swego pokoju. Drzwi były otwarte. Kiedy pospiesznie wszedł do środka, znalazł tam dwóch śledczych.
- Co tu robicie!? - krzyknął wściekle.
- Tylko na pana czekamy - odparł spokojnie jeden. Przez chwilę John mierzył się z nim wzrokiem. - Nie chcielibyśmy, aby ktoś czegoś spróbował.
- Na przykład czegoś takiego jak włamanie się do cudzego pokoju? - rzucił ostro Boone. Nadal stał w progu, opierając się o framugę.
- To nasza praca, proszę pana. Przepraszamy, jeśli pana zdenerwowaliśmy. - Kręcili się nerwowo. Najwyraźniej czuli się w jego pokoju jak w pułapce.
- Kto was do tego upoważnił? - spytał Boone, krzyżując ramiona na piersiach.
- No... - Mężczyźni spojrzeli po sobie. - Pan Houston jako nasz przełożony...