Nie widziałem nigdy jego żony, ale ma dwóch synów. Jeden, Jack, jest maszynistą pociągów pasażerskich. Znam go. Był kiedyś zdolnym bokserem, ale nie walczył nigdy na ringu. Drugi ma na imię Paul, uczy w szkole średniej. Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku. Był doskonałym graczem w baseball. Znaliśmy się w dzieciństwie. Prześcignął mnie trzy razy z piłką, kiedy nasza szkoła grała przeciwko jego szkole.
Oparłszy się plecami o poduszkę fotela Saxon zagłębiła się w myślach. Zagadnienie komplikowało się coraz bardziej. Ten niemłody, łysy i brzuchaty przywódca łamistrajków miał też żonę i dzieci. Albo taki Frank Davis, żonaty zaledwie od roku, ojciec kilkutygodniowego syna… Może łamistrajk, któremu Frank strzelił w brzuch, też miał żonę i dzieci. Wszyscy się znali, wszyscy byli członkami jakby jednej ogromnej rodziny, ale mimo to ranili się wzajem i zabijali - każdy dla swojej własnej rodziny. Widziała, jak Chester Johnson zabił łamistrajka. A teraz Chester zawiśnie na szubienicy - ten sam Chester, który ożenił się z Kitty Brady, robotnicą z fabryki konserw. Saxon i Kitty pracowały kilka lat razem w fabryce pudełek tekturowych.
Na próżno Saxon czekała, aby Bill wypowiedział słowa, z których wynikałoby, że nie pochwala zabijania łamistrajków.
- Postąpił źle - odważyła się wreszcie powiedzieć.
- A tamci zabili Berta - odparował Bill atakiem jej atak. - I wielu innych. Między nimi Franka Davisa. Wiedziałaś, że on nie żyje? Kula strzaskała mu całą dolną szczękę, umarł w ambulansie, zanim go odwieziono do szpitala. Nigdy dotąd nie było w Oakland takich krwawych zajść.
- Ale oni są winni - upierała się Saxon. - Oni zaczęli. To było zwykłe morderstwo.
Bill nie odpowiedział, słyszała jednak, że mamrocze ochryple przekleństwa. Domyślała się, że powiedział: - Niech ich Bóg skarze - ale kiedy spytała: - Co mówisz? - zbył ją milczeniem. Troska pogłębiła chmurne światło w jego oczach, na wargach pojawił się wyraz zaciętości.
Dla niej było to jak pchnięcie sztyletem w serce. Czy on jest taki jak tamci? Czy zabijałby mężczyzn, którzy mieli rodziny, czy postąpiłby jak Bert, Frank Davis, Chester Johnson? Czy on takie jest dziką bestią, psem, który obnaża kły w walce o kości?
Westchnęła. Życie jest trudną zagadką. Może Mercedes Higgins miała rację wygłaszając swoje okrutne twierdzenia o warunkach bytu ludzkiego.
- Więc co z tego? - zaśmiał się chrapliwie Bill, jak gdyby w odpowiedzi na jej nie sformułowane pytanie. - Pies pożera psa. Zawsze tak było. Weź tę walkę pod naszymi oknami. Zabijali się nawzajem… dokładnie tak samo, jak to robili w wojnie domowej ci z Północy z tymi z Południa.
- Ale przecież robotnicy w ten sposób nigdy nie zwyciężą. Sam uważasz że to zaprzepaściło szansę wygranej.
- Chyba tak - przyznał z ociąganiem. - Tylko że tych innych szans też nie widzę. Weź na przykład nas. Teraz będzie nasza kolej.
- Co, woźnice? - zawołała.
Skinął posępnie głową.
- Pracodawcy rozhulali się na całego i poczynają sobie jak za dawnych dobrych czasów. Mówią, że wybiją z nas hardość, aż wrócimy do nich na klęczkach i będziemy żebrali o dawną pracę. Skaczą do góry z radości z powodu tych zajść na naszej ulicy. Umożliwiło im to wyprowadzenie wojska na ulicę, a to jest połowa wygranej, tym bardziej że mają za sobą duchownych, wszystkie gazety i opinię publiczną. Już teraz wrzeszczą na całe gardło o tym, co mają zamiar zrobić. Jasne, że chcieliby sprowokować krwawą awanturę. Po pierwsze, powieszą Chestera Johnsona i tylu, ilu się da spośród piętnastki aresztowanych. Tego nie owijają w bawełnę. „Tribune”, „Enquirer” i „Times” w kółko to powtarzają. I prześcigają się w swojej wściekłości na związki. Zabronić strajków! Do diabła ze zorganizowaną klasą robotniczą! Pomyśl, Saxon, ta brudna szmata, „Intelligencer”, napisała dziś rano, że wszystkich działaczy związkowych powinno się albo przepędzić z Oakland, albo powiesić. Dobre, co? Weź nas, woźniców. Teraz nie jest to już sprawa strajku solidarności z robotnikami fabrycznymi. Mamy własne kłopoty. Zwolnili czterech naszych najlepszych ludzi, tych którzy we wszystkich pertraktacjach z pracodawcami występowali zawsze w naszym imieniu. Zwolnili ich bez żadnego powodu. Szukają guza, jak ci już mówiłem, i będą go mieli. Związek Robotników Portowych z San Francisco porozumiał się z nami. Przy ich poparciu coś chyba zdziałamy.
- Chcesz przez to powiedzieć, że… ogłosicie strajk? - spytała Saxon.
Spuścił głowę.
- Ale przecież im chyba właśnie o to chodzi? Sądząc po tym, jak postępują…
- Jaka różnica? - Bill wzruszył ramionami. - Lepiej strajkować niż wylecieć z pracy. W ten sposób zaskoczymy ich, zanim będą gotowi. Wiemy przecież, co oni robią. Zgarniają z całego stanu woźniców z budowy kolei i poganiaczy mułów. Już mają ze czterdziestu, poją ich i karmią w hotelu w Stockton. W odpowiedniej chwili rzucą ich do pracy na nasze miejsca, a będą mieli takich setki. Dlatego wypłata, jaką przyniosę w tę sobotę, będzie pewnie ostatnia na pewien czas.
Saxon zamknęła oczy i przez pięć minut bardzo spokojnie rozmyślała nad słowami Billa. Nie reagowała nigdy na nic w podnieceniu, było to obce jej naturze. Spokój i opanowanie, które Bill tak w niej podziwiał, zawsze jej towarzyszyły w trudnych chwilach. Zrozumiała, że jest zaledwie pyłkiem porwanym w wir niezrozumiałego, potężnego konfliktu.
- Komorne w tym miesiącu będziemy musieli płacić z naszych oszczędności - powiedziała pogodnie.
Billowi wydłużyła się twarz.
- Mamy w banku mniej, niż ci się zdaje - wyznał. - Trzeba było zebrać na pogrzeb Berta, więc dopłaciłem brakującą sumę.
- Ile?
- Czterdzieści dolarów. Miałem zamiar nie płacić jakiś czas rzeźnikowi i sklepikarzom. Wiedzą, że jestem dobrym płatnikiem. Ale upomnieli się o należność. Przez cały czas szli strajkującym na rękę. A teraz, kiedy strajk został rozbity, oni też dostali po skórze. No, więc wziąłem potrzebne pieniądze z banku. Wiedziałem, że nie będziesz miała pretensji. Miałem rację?