Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Tarjei sam pomagał mu przyjść na świat.
Z pewnością jednak urodzi się wiele dzieci w rodzinach Meidenów i Ludzi Lodu. Może także jego własne dzieci i wnuki...
Nie.
Zbliża się koniec. Tarjei czuł to wyraźnie. Nie miał już sił nawet na to, by znaleźć w lesie coś do jedzenia. Zresztą, co mógłby znaleźć o tej porze roku? Kilka orzechów w leszczynowych zaroślach to ostatnie, co miał w ustach. A było to wiele dni temu.
Powinienem iść dalej, myślał. Gdzieś przecież musi być jakiś ratunek.
Dobrze wiedział, że to płonna nadzieja. Nikt nie chciał rozmawiać z obcymi. Znękana wojną ludność nienawidziła ich z całego serca.
Święty skarb Ludzi Lodu... Trzeba iść dalej!
Tylko najpierw prześpi się choć chwilkę. Taki jest zmęczony, taki zmęczony...
Ziemia wciąż była wilgotna po zimie. Tarjei czuł to, lecz cóż mógł poradzić? Całe jego ciało i wszystkie zmysły pogrążały się w słodkiej drzemce.
I tak dobiegłaby końca historia wszelkich tajemnic Ludzi Lodu, gdyby nie zupełnie nieoczekiwane wydarzenia.
Tarjei usłyszał, że gdzieś w oddali ktoś nawołuje, lecz nie był w stanie się poruszyć.
Po chwili dotarł do niego cienki głosik, rozdrażniony i niecierpliwy.
- Dlaczego tu leżysz? - wołał ktoś po niemiecku. - Odpowiadaj, głupi człowieku!
Tarjei z całych sił starał się ocknąć, lecz bez powodzenia.
- Musisz mi pomóc - piszczał głos jeszcze bardziej niecierpliwie.
Ktoś nim potrząsał.
W końcu zdołał otworzyć oczy, musiał je niemal siłą rozewrzeć. Jak długo tak leżał, nie umiałby powiedzieć, lecz ciało zesztywniało mu z zimna i był tak słaby, że nie mógł nawet podnieść ręki.
Mignęła mu niewyraźnie jakaś postać, przesłaniając zimne, wczesnowiosenne słońce.
- No! Najwyższy czas! - syknął znowu wściekły głosik. - Już myślałam, że nie żyjesz!
- Ja też tak myślałem - wymamrotał niewyraźnie po niemiecku. - Kim jesteś?
- Nie masz prawa mówić do mnie ty, głupi człowieku! - prychnęła mała istota, która okazała się dziewięcioletnią dziewczynką. Gdy Tarjei odzyskał nieco zdolność widzenia, stwierdził, że mała jest bardzo elegancko ubrana, tylko dość brudna, i ma mnóstwo sosnowych szpilek i uschłych liści we włosach.
- A kim ty jesteś? - zapytała. - Jeśli jesteś jednym z tych okropnych cudzoziemskich żołnierzy, to nie masz prawa mi pomagać. A ja nie chcę z tobą rozmawiać.
- Nie, jestem norweskim lekarzem i z wojną nie mam nic wspólnego.
- Jesteś lekarzem? To wspaniale, bo ja złamałam nogę.
- Złamałaś nogę? I stoisz tak spokojnie?
O, dziwna osóbka, pomyślał Tarjei.
- Jeszcze mi się nie przedstawiłeś, lekarzu.
- Jestem Tarjei Lind z Ludzi Lodu - wymamrotał zmęczony i zirytowany, przymykając oczy. Co za dziecko! Żąda prezentacji, kiedy człowiek jest umierający.
Powiedział: Lind z Ludzi Lodu, bo na takie nazwisko zdecydowała się w końcu rodzina. Lind, od Lipowej Alei, a z nazwy "Ludzie Lodu" także rezygnować nie chcieli choć dziadek Tengel jej nienawidził. Tyle czasu już minęło od tamtej pory, kiedy mieszkańcy Trondelag polowali na Ludzi Lodu, by ich mordować. I było to tak daleko stąd. Teraz już nikt nie pamiętał strasznego rodu, w którym przychodziły na świat wiedźmy i czarownicy.
- Lind z Ludzi Lodu? To brzmi jak szlacheckie nazwisko - rzekła młoda dama łaskawie.
- Owszem - potwierdził Tarjei, bo nazwisko rzeczywiście brzmiało bardzo ze szlachecka. - A jak ty się nazywasz?
- Nie masz prawa tak do mnie mówić! - oświadczyła, tupiąc nogą, jakby naprawdę chciała ją złamać. - Ja jestem przecież panna Comelia! Moim dziadkiem jest hrabia Georg von Erbach z Breuberg. Moja matka i ojciec nie żyją i ja mieszkam u ciotki Juliany.
- A teraz potrzebujesz pomocy ze względu na nogę?
- Nie masz prawa mówić do mnie ty. Nikt nie ma takiego prawa.
- Ale ja robię, co mi się podoba - mruknął Tarjei, wciąż nie otwierając oczu.
- Wobec tego ruszam w swoją stronę - odparła dziewczynka, odwracając się do niego plecami.
- Proszę bardzo. Będę mógł przynajmniej umrzeć w spokoju. I tak nie możesz mi pomóc, bo jesteś zajęta wyłącznie sobą, ty wystrojona laleczko.
Jej nieduża wysokość Kornelia von Erbach z Breuberg początkowo zamierzała obrazić się naprawdę, w końcu jednak ciekawość zwyciężyła.
- Pomóc tobie? Ja? Co ty sobie wyobrażasz, głupi człowieku!
- Nic. Idź swoją drogą, ty samolubna istoto!
Przystanęła z wahaniem.
- Co ciÄ™ boli?
- Nic mnie nie boli. Po prostu nie jadłem od tygodnia i nie wiem, gdzie jestem.
- Nie jadłeś? Czy ty jesteś żebrakiem? - zapytała i znowu podeszła bliżej.
- Gdybym był żebrakiem, to bym teraz żył.
- Przecież żyjesz!
- Nie za bardzo.
Dziewczynka milczała przez chwilę.
- Jeśli złożysz moją złamaną nogę, to będziesz mógł pójść ze mną do domu. I dostaniesz jeść przy kuchennych drzwiach.
- Jak żebrak?
- Nie, no prawda, przecież jesteś szlachcicem. Czy twój ród jest wymieniony w spisach arystokracji?
- Zapewniam cię, że nie.
- A więc jesteś szlachcicem niższego stanu? W takim razie nie wiem...
- Och, wynoÅ› siÄ™ do lasu!
- Ja jestem w lesie, ty głuptaku! No, pomożesz mi, czy nie?
- Pokaż no tę swoją nogę, skoro tak!
Z przesadną elegancją uniosła delikatnie spódnicę.
Tarjei był wstrząśnięty. Złamanej nogi, rzecz jasna, nie miała, lecz tuż pod kolanem zobaczył paskudną, ziejącą ranę.
- Jak to się stało? - zawołał.
Cornelia zauważyła jego reakcję i zaczęła odgrywać rolę osoby ciężko poszkodowanej.
- Potknęłam się na sterczącym korzeniu - wyjaśniła z dramatyczną gestykulacją. - I jakaś głupia gałąź mnie zraniła.
- Dawno to było?
- Dokładnie wtedy, kiedy znalazłam ciebie.
- I nie płakałaś?
- Ja nigdy nie płaczę, lekarzu.
- Tak, oczywiście. Ale teraz nie ma czasu do stracenia. Podejdź bliżej!
Wyjął z plecaka maści do opatrywania ran. Ręce mu się trzęsły i zimny pot zlewał ciało. Mała Cornelia przyglądała się wytrzeszczając oczy.

Podstrony